Marcin Olak poczytalny: 1948

Autor: 
Marcin Olak
Autor zdjęcia: 
mat. promocyjne

Czasem mam wrażenie, że słowa zupełnie rozmijają się z rzeczywistością. Nie opisują. Nie stają się żadnym ciałem. Dziś tak mam.

 

Wiem, te felietony powinny być – i zasadniczo są – o muzyce, o przyjemności płynącej ze słuchania dźwięków. Znalazłem nawet fajną płytę, o której chciałem pisać. Taką dobrą i prostą, do słuchania w nocy w samochodzie. Ale kiedy dziś po nią sięgnąłem.. no cóż, nie doniosłem albumu do odtwarzacza. Zacząłem po drodze zastanawiać się co takiego mógłbym napisać i nagle dotarło do mnie, że to byłoby strasznie nie na temat. Czyli jednak inna muzyka. I inny tekst.

 

To pewnie już trochę nużące, ale mimo to ważne, więc powtórzę. Że wojna. Że w Gazie i w Izraelu giną niewinni ludzie. Po obu stronach. I w Ukrainie. I jeszcze w kilku innych miejscach na świecie. Że bandyci w garniturach rozpętują wojny w imię swoich idei, rozdętego ego, kompleksów i uprzedzeń. I że nie ma czegoś takiego jak dobra wojna. Czasem może być koniecznością, ale nie jest dobra. Nigdy nie była i nigdy nie będzie.

 

Myślę o 1948 roku. O uchwalonej wtedy Powszechnej Deklaracji Praw Człowieka.

 

Czytam czasem ten tekst. To było tuż po wojnie światowej. Wojnie, którą napędzono nienawiścią, podziałami, uprzedzeniami, rasizmem. Ktoś uznał, że słowa można przeciwstawić złu. Że słowa mogą przynieść pokój. Powstał tekst Deklaracji, poddano go pod głosowanie – nie, nie został przyjęty jednogłośnie. Żadne spośród 58 państw członkowskich ONZ nie było przeciw, ale osiem państw wstrzymało się od głosu. RPA sprzeciwiała się idei równości bez względu na rasę. Arabia Saudyjska opowiedziała się przeciwko równości kobiet i mężczyzn. Kraje komunistyczne: Związek Radziecki, Polska, Jugosławia, Czechosłowacja nie wyraziły zgody na pojęcie powszechności praw człowieka w rozumieniu Deklaracji. Jemen i Honduras nie wzięły udziału w głosowaniu. Powszechna deklaracja praw człowieka została przyjęta.

 

Cóż, to nie pomogło.

 

Teraz po ten tekst czasem sięgają muzycy. Chyba wtedy, kiedy już naprawdę nie wiedzą, co i jak mają krzyczeć, żeby ktoś ich usłyszał. Żeby ktoś zrozumiał, że to naprawdę. Że to nie histeria nadwrażliwych dzieciaków, nie niedojrzałość emocjonalna czy brak dystansu. Że, do cholery, to jest zapisane w dokumencie ONZ, że to nie są jakieś hipsterskie mrzonki. Ta cała równość, prawa, szacunek. Współistnienie. Miłość. Że to jest ważniejsze od ideologii, przekonań, od tych wszystkich bzdur, w imię których są rozpętywane wojny.

 

Naprawdę.

 

Dziś znowu słucham Maxa Richtera, Voices.

Tagi: