Jazz Jantar 2017 - relacja część I

Autor: 
Marta Jundziłł
Autor zdjęcia: 
fot. Anna Maria Biniecka

Zaczęło się. Od ponad tygodnia do gdańskiego Żaka przypływa fala spragnionej muzycznych doznań publiczności. Powód jest nie byle jaki - trwa Jazz Jantar, jeden z najstarszych i najciekawszych festiwali jazzowych na pomorzu. Jesteśmy na półmetku tej wyjątkowej imprezy, czas więc na zwięzłe podsumowanie dotychczasowych koncertów w Sali Suwnicowej.

Tegoroczny line-up to przede wszystkim zespoły śmiało ocierające się o tak zwaną jazzową awangardę (rozbudowany cykle „Avant Days”, a także „First Time in Poland” w tym roku bazują głównie na eksperymencie). Na dotychczasowych koncertach nie zabrakło więc muzyków oscylujących pomiędzy jazzem a mocnym gitarowym brzmieniem, elektroniką, rapem, a także muzyczno-słownym performance’m. I tak  w pierwszej połowie festiwalu w gdańskim Żaku królowała awangarda za pomocą formacji takich jak: Heroes Are The Gang Leaders, Amirtha Kidambi i Elder Ones, Steve Lehman i Sélébéyone, a także Peter Brötzmann ze stonerowym zespołem Black Bombaim. Mocno zatarte granice gatunkowe z jednej strony pociągają i frapują, z drugiej nasuwają pytania o muzyczny charakter całego przedsięwzięcia. Dla zbalansowania jazzowej istoty, w programie festiwalu znalazły się więc koncerty z cyklu „All That Jazz”, które pozwoliły złapać większy oddech przed kolejną dawką muzycznych eksperymentów. W porównaniu do sceny awangardowej niektórym bywalcom Żaka koncerty z tego cyklu  mogły wydawać się przewidywalne i zwyczajnie nudne, jednak pozostałą większość słuchaczy zaspokoiły rozwiniętą melodyką i tradycyjnym podejściem do jazzowej formuły.

Koncertem dosłownie „najmocniejszym” (co nie jest jednak tożsame z najlepszym) z dotychczasowych był występ długo wyczekiwanego przez gdańską publiczność, Petera Brötzmanna. Na scenie towarzyszyli mu portugalscy stonerowcy z zespołu Black Bombaim, którzy zgotowali w Żaku decybelowe piekiełko. Na maksa poodkręcane gitary i nasilenie stonerowego rocka spowodowały, że blisko połowa osób wyszła z sali, zwyczajnie nie wytrzymując dźwiękowego natężenia. Pozostali w obawie o swój słuch, koncertu słuchali z zatkanymi uszami. Gest ten wcale nie miał być ostentacyjnym przytykiem do występujących muzyków, którzy przygotowali na wskroś dobry i przeszywający materiał, od którego bądź co bądź, pomimo bólu trudno było się oderwać. Może chodziło o cielesne doznanie i przeszywające uczucie zagrożenia, a może Peter Brötzmann chciał sprawdzić wytrzymałość gdańskiej publiczności, która w ostateczności bardziej niż stonerową awangardę à la „jazz gore” ceni jednak zdrowie własnego aparatu słuchowego.

fot . Paweł Wyszomirski

Z kolei, występująca na początku festiwalu Amirtha Kidambi i Elder Ones udowodniła, że do wywołania świdrującego efektu w głowach słuchaczy nie potrzeba wcale porozkręcanych wzmacniaczy i zbędnych przesterów. Zagrała równie intensywny koncert, co Black Bombaim & Peter Brötzmann, jednak efekt ten uzyskała za pomocą zupełnie innych środków. Gdańskiej publiczności zaprezentowała swój nietypowy, nie do końca kojarzony z muzyką rozrywkową instrument – harmonię, a także wszechstronny wokalny majstersztyk. Z pomocą swojego niebywałego głosu przekazywała potężne treści, a to za pomocą jazzowego szeptu, śpiewu klasycznego (bardzo dobra, mocna i podparta emisja), onomatopei, prostej recytacji, a w kulminacyjnych momentach rozpaczliwego krzyku. Doskonałym dopełnieniem jej popisów wokalnych były solówki sopranisty – Matta Nelsona– który swoją mantryczną wręcz grą podsycał atmosferę niepokoju i muzycznego wzburzenia. Występ muzyków z Nowego Jorku zawierał w sobie wątki polityczne, takie jak sprzeciw wobec rządów miłościwie panującego Trumpa, a także utwór zadedykowany pamięci Erica Garnera – afroamerykanina zamordowanego przez białego policjanta, za... nielegalną sprzedaż papierosów na ulicy. Siła przekazu podczas tego zaledwie godzinnego koncertu była naprawdę monstrualna.

Z przekazem, z kolei zdecydowanie nie poradzili sobie Heroes Are The Gang Leaders. Wielki kolektyw składał się z głównej wokalistki Margaret Morris, świetnej, choć będącej nieco z tyłu, śpiewającej pianistki Janice Lowe, deklamującej Crystal Good, a także dwóch recytujących performerów: Thomasa Sayers Ellisa i Randala Hortona i potężnego zespołu, w skład którego wchodzili: Ryan Frazier na trąbce, James Brandon Lewis na saksofonie tenerowym, Devin Brahja Waldman na alcie, Luke Stewart na basie oraz Warren Trae Crudup III na perkusji. Koncert, a właściwie performance, pomimo wielkiego zaangażowania muzyków, dla żakowej publiczności okazał się niestety kompletnie niezrozumiały. Być może spowodowane to było występem po angielsku (polifoniczne, symultaniczne tłumaczenie sensu czterech odrębnych tekstów, wygłaszanaych, wyśpiewywanych, deklamowanych i wykrzykiwanych w tym samym czasie to nielada umiejętność nawet dla zawodowego tłumacza), a być może mieliśmy tu do czynienia z autentycznym przerostem płynącej od zespołu treści. Efekt był momentami kiczowaty, w złym broadwayowskim stylu, a czasami po prostu nieznośnie głośny i chaotyczny.

fot.Paweł Wyszomirski

Poukładaną wersję nieprzekombinowanej formy zaprezentowali natomiast występujący Polacy. Najpierw Sławek Jaskułke z sekstetem, na warsztat biorąc twórczość Krzysztofa Komedy. Nie były to jednak oklepane aranżacje w stylu entej wersji „Kołysanki Rosemary”, ale utwory autorskie zainspirowane melodyką i klimatem polskiego jazzu lat 60. XX wieku. Czasami może nieco zbyt filmowe i sprawiające wrażenie pisanych na outdoorowy festiwal muzyki rozrywkowej, ale za to wykonane w świetnym stylu (sprawdzona już we właściwie każdych warunkach, niezastąpiona gdańska sekcja dęta: Emil Miszk, Piotr Chęcki, Michał Jan Ciesielski). Drugi skład z rodzimym akcentem to Pimpono Ensemble, prezentujący swoją debiutancką płytę „Hope, Love, Peace, Faith”. Zespół tworzą muzycy z Polski, Danii i Norwegii, wykonując kompozycje głównie młodego perkusisty – Szymona Gąsiorka. Ożywcza energia dużego składu przejawiała się głównie w punkowych aranżacjach i basowej mocy niskich rejestrów (spotęgowana siła instrumentów basowych: dwa kontrabasy, tuba i saksofon basowy!). Do tego świetne, czasami wręcz jajcarskie pomysły (granie na samych ustnikach dla wywołania ornitologicznego efektu a także kompozycja „Lot Szerszenia” nawiązująca do „Trzmiela” Rimskiego-Korsakowa) wywołały niemały entuzjazm, znajdującej się na sali publiczności.

fot. Anna Maria Biniecka

Dziś, po jednodniowej przerwie zaczynamy drugą część maratonu. Przed nami koncerty gwiazd już zasłużonych, sprawdzonych w wielu projektach jak John Medeski, czy Miguel Zenón, ale też wykonawców nowych, polskiej publiczności jeszcze nieznanych (Susana Santos Silva and Other Transient Storms, czy Battle Trance). Rozmaity to wór jazzowych doznań. Najwyższy czas go rozwiązać i czerpać zeń pełnymi garściami.