Dee Dee Bridgewater w Warszawie - pięknie zburzony świąteczny nastrój!

Autor: 
Maciej Karłowski
Autor zdjęcia: 
Krzysztof Machowina

W ubiegłym roku Chick Corea, w tym Dee Dee Bridgewater. Koncerty w archikatedrze, w miejscu dostojnym i poważnym, w atmosferze prawdziwie świątecznej. Tak, to bardzo rasowe i wytworne prezenty, które dostaliśmy także dzięki Stołecznej Estradzie! I oby w następnych latach się zdarzały, bo gdzieś obiło mi się o uszy, że kardynał Dziwisz niezbyt przychylnym okiem patrzy na niekoniecznie sakralną sztukę w kościołach.

Przekonamy się o tym za rok. Tymczasem we wtorkowy wieczór wystąpiła rzeczona Dee Dee Bridgewater, artystka, która swoją karierę wokalną, w przeciwieństwie do wielu wielkich czarnoskórych śpiewaczek, zaczynała nie w kościele baptystycznym, ale katolickim. Czuła się więc w podniosłej atmosferze katedry jak ryba w  wodzie.

Niczego innego zresztą nie można było się spodziewać. Dee Dee ma ten dar zjednywania sobie słuchaczy, który należy podziwiać. Robi to nie tylko muzyką, ale również sposobem zachowania, tym rodzajem elegancji, która z jednej strony jest swobodna, ale także bardzo adekwatna do miejsca, w którym się znajduje. No i ta konferansjerka, opowiadane anegdotki z bądź co bądź barwnego życia - wszystko to sprawia, że słuchacze są od razu po jej stronie praktycznie bez oczekiwania, że przeniesie ich w świat wielkiej wokalistyki.

Na szczęście ta wielka wokalistyka jest stale obecna, choć koncerty bożonarodzeniowe nie są stanowią najlepszej okazji, aby ją demonstrować. Nie są, bo repertuar w znacznej większości stanowią bardzo proste utwory pisane ku pokrzepieniu zziębniętych grudniową aurą serc, i zwróceniu uwagi słuchaczy, że w pogoni za prezentami dobrze jest zwrócić uwagę, że przecież pada śnieg i na świecie robi się przez to ładnie i bajkowo, i lepiej, i czyściej, i zwierzęta ludzkim głosem mówią. Z takich utworów składał się ten koncert zagrany w konwencji duetu głos-fortepian, dobranej specjalnie na okazję Bożego Narodzenia i w dla wyrażenia szacunku dla powagi miejsca. Za klawiaturą instrumentu zasiadł wieloletni współpracownik i bliski przyjaciel Dee Dee Edsel Gomez. I to jest duet absolutnie wystarczający, aby zdarzyła się dobra muzyka. W repertuarze znalazł się także słynny utwór „A Child Is Born” Thada Jonesa i dwie kompozycji śpiewane przez Billie Holiday, bowiem pod jej szyldem słynna lady Bridgewater wyruszyła w Europejską trasę koncertową i odwiedziła Warszawę. One to, wraz z zaśpiewanym w finale  a capella „Amazing Grace” sprawiły, że występ gwiazdkowy zmienił się w piękny, ale i poważny recital.

Myślę, że trwale w pamięć zapadnie wykonanie „God Bless The Child”, przede wszystkim jednak „Strange Fruit”, który świąteczny nastrój w cudowny sposób zaburzył. Jak też zresztą mogłoby być inaczej? Ten wiersz Abela Meeropola powstał po to aby pamiętać, że bywały czasy, że w tak demokratycznym kraju, za jaki od zawsze chciały uchodzić Stany Zjednoczone, jeszcze w XX wieku ludzi linczowano. Billie Holiday jako pierwsza go w 1939 r. nagrała i od tamtego czasu stał się znakiem firmowym jej koncertów i orężem w walce przeciw rasizmowi. Nie wiem, czy stanie się tak przy okazji Dee Dee Bridgewater. Być może, bo jak zresztą sama artystka powiedziała, sytuacja w USA pod tym względem wcale nie wygląda różowo. Przekonany jestem jednak, że jej wersja spowodowała dreszcze i być może zachęciła do pomyślenia, że nie zawsze świat jest słodki jak brzmienie „Jingle Bells”.