No Beginning No End
Ponoć wraz z osiąganiem coraz starszego wieku, człowiek staje się coraz bardziej wyrozumiały. Pewnie jest w tym doza prawdy, zaś postawa niektórych polityków jest tylko wyjątkiem ją potwierdzającym. Może też wraz z wiekiem, człowiek łagodnieje. Faktem jest, że pewnie kilka lat temu, gdyby dane mi było słuchać ostatniej płyty José Jamesa, posłuchałbym, lecz zapewne jednorazowo i nie stanowiłaby ona dla mnie żadnego sensownego doświadczenia w mojej podróży przez muzyczne dźwięki.
Od jakiegoś czasu jednakże, słucham No Beginning No End i sprawia mi to sporą frajdę. Lekka, kołysząca muzyka, gdzieś na skraju wszelkich muzycznych światów popu, soulu, rhythm'n'bluesa, ba nawet folku i jazzu. Bez silenia się na cokolwiek, dźwięki miłych utworów sączą się delikatnie i sprawiają dużą radość. Fakt, słucham sporo soulu, fakt lubię posłuchać starych mistrzów wokalnego jazzu i nielicznych z młodszego towarzystwa. Taka muzyka, która łagodzi obyczaje i doskonale się sprawdza wówczas, gdy rodzina zdecydowanie już zaprotestuje przeciwko dalszej eksploracji ścieżek obranych przez najbardziej cenionych przeze mnie wykonawców. Jedynie córka reaguje znudzeniem, bowiem nie ma tu zgiełku nu-metalowych gitar, żadnego gotyku, czy choćby pop/post-grunge'owych stylizacji. Cóż, na te ostatnie przypadki zawsze mogę sięgnąć po jakąś Apocaliptikę, czy najnowsze Black Sabbath. Po chwili, gdy trzeba jednak odpocząć, gdy chcę się wyciszyć, dość często w głośnikach brzmi właśnie ostatni album Jamesa.
Nie jest to jakiś muzyczny absolut. Ot, dwanaście bardzo dobrze zaaranżowanych, kołyszących utworów, delikatnie wykonywanych przez Jamesa i zespół mu towarzyszący. Niekiedy pojawia się drugi głos, tym razem żeński (dwa razy to Emily King, raz Hindi Zahra). Można tę płytę rozpatrywać przez pryzmat wszystkich gatunków, które wcześniej wymieniłem. I prawdopodobnie za każdym razem, dojdzie się do przekonania, że - zachowując współczesność - stanowi ona jakiś powrót do źródeł. Nie w tym sensie, by próbować znaleźć jej jakichś protoplastów, ale umieszcza się ona tam, gdzie muzyka ta służyła na początku. Do tańczenia, do radowania się, do słuchania dla zwykłego relaksu. Tę rolę spełnia doskonale. Przy okazji daleka jest od typowej sztampy. Z dużą przyjemnością można się wsłuchać w delikatne aranże Hammonda B3, czy Fender Rhodesa (Do You Feel, czy It's All Over Your Body). Można spróbować załapać o co chodzi w pogiętym jak karoseria po niezłej stłuczce rytmie (Make It Right). Można powspominać stare funkowe dęciaki (It's All Over Your Body). Znaleźć afrykańskie korzenie (Sword + Gun). Można... Tylko w sumie po co? Mam wrażenie, że to muzyka, która ma bawić i tę rolę spełnia doskonale, leżąc daleko od muzycznej papki, której zbyt wiele w RTV.
Dla mnie, to po prostu kawał rzetelnej muzyki, której kołyszącemu urokowi poddaję się kilka ostatnich tygodni.
1. It’s All Over Your Body, 2. Sword + Gun (Feat. Hindi Zahra), 3. Trouble, 4. Vanguard, 5. Come To My Door, 6. Heaven On The Ground (Feat. Emily King), 7. Do You Feel8. Make It Right, 9. Bird Of Space, 10. No Beginning No End, 11. Tomorrow, 12. Come To My Door (Acoustic Version)
- Aby wysyłać odpowiedzi, należy się zalogować.