Heaven and Earth

Autor: 
Piotr Wojdat
Kamasi Washington
Wydawca: 
Young Turks Recordings
Data wydania: 
22.06.2018
Ocena: 
4
Average: 4 (1 vote)

Saksofonista Kamasi Washington konsekwentnie wykracza ze swoją wizją muzyki poza jazz. Nie ma zatem najmniejszego sensu upychać go do tego worka, gdyż jego fenomen sprowadza się do czegoś zupełnie innego. A, że nie jest to łatwe do odszyfrowania i przy okazji artysta cieszy się popularnością w różnych kręgach, może to tylko cieszyć.

Gdy słucham “Heaven and Earth”, moje myśli krążą po różnych orbitach. Zastanawiam się, jak oddać w słowach ogromny rozmach artystyczny i zróżnicowanie stylistyczne, którym od czasu “The Epic” tak bardzo oddany jest Kamasi. Wciąż jednak uważam, że ta epickość czy progresywność niezbyt wiele o nim mówi. Na szczęście czasami warto po prostu wrócić do jakiejś płyty po dłuższej przerwie i do głowy mogą przyjść niekonwencjonalne porównania, które oddają sedno sprawy. A przynajmniej tak mi się wydaje. Nic na to nie poradzę, ale po kilku miesiącach ponownie sięgnąłem po “Heaven and Earth” i Kamasi skojarzył mi się z... Quentinem Tarantino u szczytu reżyserskiej formy.

Dlaczego akurat Quentin Tarantino miałby być kimś, kto dla filmu jest tym, kim dla muzyki jest Kamasi Washington? Obaj mają ogromną wiedzę, z której skwapliwie korzystają. Tarantino doskonale zna kinematografię, a do tego w swoim reżyserskim fachu jest niczym kameleon: nawiązuje do różnych konwencji, żongluje nastrojami i nigdy nie wiadomo, na ile jest w danej chwili poważny, a na ile puszcza oko do widza. Podobnie jest z Kamasim Washingtonem: jego znajomość jazzu, hip hopu, funku, czy współczesnego r&b jest widoczna gołym okiem. Na “Heaven and Earth” mamy do czynienia z prawdziwym tyglem stylistycznym. Każdy z nurtów, do którego nawiązuje, nie jest niczym zaskakującym. Ale takie pomieszanie z poplątaniem jakie słuchaczom serwuje, jest po prostu jedynym w swoim rodzaju pomysłem na granie. I to też skłania mnie do tego, by porównać go do Tarantino żeniącego gatunki filmowe na wszelkie możliwe sposoby, by finalnie widza totalnie zaskoczyć.

“Heaven and Earth” może wywołać niegroźne zawroty głowy - od bardzo dużej ekspresyjności, inwazyjnego wręcz nagromadzenia motywów i niemal braku jakiegokolwiek oddechu. Wydawać by się mogło, że w ponad dwugodzinnej dawce może to być męczące: te wszystkie rozbuchane orkiestrowe aranżacje, agresywne saksofonowe solowe partie, podniosłe zaśpiewy chóru, cover “Hub-Tones” Freddiego Hubbarda, ładne melodie z vocoderowymi naleciałościami a’la Daft Punk, ale nie - uwaga jakimś cudem zostaje podtrzymana do samego finału.

“Heaven and Earth” jest zatem godną kontynuacją ultra długogrającego, trzyczęściowego “The Epic”. To prawdziwy ocean dźwięków, który przemierzyć nie jest wcale tak łatwo. Na szczęście nie jest to na tyle trudne… a stąd już niedaleka droga do tego, by móc dołączyć do licznego grona sympatyków artysty ze słonecznego Los Angeles.

 

 

Earth: 1-1 Fists Of Fury; 1-2 Can You Hear Him; 1-3 Hub-Tones; 1-4 Connections; 1-5 Tiffakonkae; 1-6 The Invincible Youth; 1-7 Testify; 1-8 One Of One / Heaven: 2-1 The Space Travelers Lullaby; 2-2 Vi Lua Vi Sol; 2-3 Street Fighter Mas; 2-4 Song For The Fallen; 2-5 Journey; 2-6 The Psalmnist; 2-7 Show Us The Way; 2-8 Will You Sing;  / The Choice: 3-1 The Secret Of Jinsinson; 3-2 Will You Love Me Tomorrow; 3-3 My Family; 3-4 Agents Of Multiverse; 3-5 Ooh Child;