Connect

Autor: 
Maciej Karłowski
Charels Tolliver
Wydawca: 
Gearbox Records
Data wydania: 
13.07.2020
Dystrybutor: 
Gearbox Records
Ocena: 
4
Average: 4 (1 vote)
Skład: 
Charles Tolliver: trumpet; Jesse Davis: saxophone, alto; Keith Brown: piano; Buster Williams: bass; Lenny White: drums. Binker Golding: tenor saxophone (2, 4)

Sprawa jest poważna i doniosła. U nas w kraju podobno jazzem stojącym Charles Tolliver znany jest raczej tylko podejrzanym eremitą, maniakalnie dłubiącym w historycznym poszyciu jazzowej puszczy i zmarginalizowany przez jazzowego suwerena nieomal kompletnie. W szkołach o nim nie uczą, młodzież nie ma skąd się o nim dowiedzieć, bo ich przecież nie uczą. Dziennikarze o nim też raczej nie piszą bo nikt ich nie nauczył zainteresowania muzyką, a skoro nie nauczył to Ci nie szukają, a jak nie szukają to i nie znajdują. Poza tym nie są górnikami i kopać w jazzowym trzeciorzędzie nie będą, bo przecież wszystko co miało zostać wykopane, wykopane już  zostało, a przecież z wyżyn majestatu swojej cudowności nie będą pochylać się nad jakimś starcem, który ni jak nie przystaje do wizerunku jazzu namalowanego pędzlami trębaczy takich jak Miles Davis, Wynton Marsalis, Tomasz Stańko czy Dizzy Gillespie.

A taki właśnie Gillespie kochał grę Tollivera, uwielbiał ją również Jackie McLean, w którego zespołach trębacz spędziła trochę czasu i pozostawił po sobie cudowne blue note’owski klasyki jak „Action!!!!, , „Jackknife” czy  „It’s Time”. Ten mistrz jednak również miał szczęścia zaskarbić sobie  przesadnej estymy wśród nadwiślańskich jazzowych pisarzy. O Charlesie Tolliverze jest u nas cicho, szczególnie ostatnio, ponieważ przez trzynaście lat milczał. Tyle bowiem minęło od jego ostatniego płytowego wyczynu, jakim był album bigbandowy album „With Love” wydany dla Blue Note. Ale i wtedy jakoś wielkiej atencji miejscowych jazzowych działaczy nie wzbudził.

 

Teraz jest jakaś szansa na zmianę, ale tylko maleńka, bo najnowsza płyta trębacza nie trafi do EMPiKu, ani na półki ani do internetowego sklepu. Nie będzie miała oficjalnej dystrybucji, więc też robiący piórem i gębą będą mieli umiarkowaną okazję po nią sięgnąć. Chyba, że firma Gear Box Records sama wpadnie na pomysł dostarczenia im płyty i ładnie poprosi.

No więc mamy ok. kilku miesięcy album „Connect”, którego marny los może jedynie podnieść obecność w dwóch utworach saksofonisty tenorowego Binkera Goldinga. Ten młodzieniec jest u nas znany, lubiany i zapraszany także w duecie Binker & Moses, albowiem jawi się jako ważny reprezentant tzw. nowej fali brytyjskiego jazzu. I nawet go z winyli grają Mazolewski i Margański, co się na muzyce znają. Reszta bandu to weterani jak Buster Williams – kontrabas i Lenny White – perkusja, a więc kolejni, którzy mogą nieco wesprzeć madialny „impakt” albumu. Na saksofonie altowym natomiast gra Jesse Davis czyli z naszego krajowego punktu widzenia raczej nikt wart uwagi.

„Connect” to, chciałoby się powiedzieć, normalna jazzowa płyta, taka hard bopowa tym bardziej im popatrzymy na nią z perspektywy kompozycji „Copasetic”, która to jednak swoją hadbopowość nieco wytraca na korzyść, jak to niektórzy mawiają, spirituals jazzu, kiedy nasz wzrok padnie choćby na utwór „Suspicion”. Nie mniej, odnoszę wrażenie, że to nie konotacje stylistyczne czynią ten album wartym uwagi. Sądzę, że na płycie „Connect” udało się stworzyć muzykę, która choć w formie i estetycznym źródłosłowiu jest cokolwiek dawna, to już w wykonaniu sprawia wrażenie całkiem nowoczesnej. Z pewnością to w znacznej mierze, choć nie tylko, zasługa wykonania, będącego w perspektywie jazzowej nie dość, że bez zarzutu to jeszcze na dodatek płomienności wykonania.

Tak, trzeba to w moim odczuciu głośno wyznać. Muzyka, jaką gra ten kwartet, rozrastający się w pewnych momentach do kwintetu, jest dla niego ważna. Nie jest tylko etykietką i konwencją, ale materią, którą można swoim ogniem ożywić. Tak zresztą jak to miało miejsce u Tollivera pięć już dekad temu, kiedy to muzyk z powodzeniem próbował pożenić hardbopową kompetencyjność z żarliwą duchowością. Dowodem na to jest z pewnością katalog małej oficyny wydawniczej Strata East, którą trębacz zakładał razem z pianistą Stanleyem Cowellem w latach 70.

Od tamtego czasu co prawda wiele wody w jazzowej rzece upłynęło, ale Tolliver wydaje się tym zupełnie przejmować. Jakby miał ciągle nie dającą się zachwiać pewność, że w jazzie chodzi nie tylko co się gra, ale też i jak to się robi. A robi się to z jednej strony montując band działający jak niezawodna maszyna, z drugiej zostawiając członkom zespołu trochę przestrzeni, żeby mogli się zrealizować jako indywidualności. To komunał rzecz jasna, ale taka konstelacja wcale nie zdarza się za często i nie jest codziennością umiejętność tchnięcia w muzykę rozegraną już na wszystkie strony tylu walorów świeżości. 

Świetnie się tej płyty słucha, pomimo świadomości, że to tylko jazz! Ale jak zajmująco zagrany jazz!

 

Blue Soul; Emperor March; Copasetic; Suspicion.