Tak naprawdę to była tylko jedna prawdziwa wokalistka jazzowa. Betty Carter.

Autor: 
Piotr Jagielski
Zdjęcie: 

„Tak naprawdę to była tylko jedna prawdziwa wokalistka jazzowa. To Betty Carter.” – to zdanie wypowiedziane przez Carmen McRae jest oczywiście bardzo przesadzoną opinią jednak daje wyraz temu, jak wielkim szacunkiem muzycy darzyli tę wokalistkę i jak istotną postacią w historii muzyki jazzowej jest Betty Carter.

Betty nie miała lekkiego życia. Choć od wczesnego dzieciństwa była wystawiona na działanie muzyki gospel śpiewanej przez prowadzony przez jej ojca chór kościelny, jej rodzice nigdy nie wspierali córki w jej marzeniach o karierze śpiewaczki. „Jeśli idzie o rodzinę to zawsze byłam bardzo samotna. To trochę ich wina, trochę moja, nie ma co się o to kłócić. Nigdy nie było między nami bliskości, nikt mnie nigdy do niczego nie zachęcał, nigdy nie pochwalił” – wspominała w wywiadach wokalistka. Ale taki oschły model wychowania przydał jej się w karierze, gdy musiała mocno stawiać na swoim i wykłócać się z ludźmi reprezentującymi tę mniej kreatywną, biznesową stronę muzycznego przemysłu.

Betty Carter musiała być niebywale upartym dzieckiem. Była tak zdeterminowana by zamienić marzenia w rzeczywistość, że nawet gdy stało się absolutnie jasne, że jej talent pianistyczny z pewnością do tego nie wystarczy, po prostu zmodyfikowała nieco plan – zaczęła śpiewać. Ale mama i tata nie popierali tego wyboru życiowego. Carter wymykała się nocą z domu by uczestniczyć w konkursach talentów w klubach Detroit. Przeważnie wygrywała. Jednak mimo kolejnych zwycięstw nadal miała kłopoty z samym dostaniem się do lokalu. Miała ledwie szesnaście lat i legitymowała się sfałszowanymi dokumentami. Któregoś wieczoru wreszcie uśmiechnęło się do niej szczęście – na widowni siedział łowca talentów, na którym jej występ zrobił ogromne wrażenie. A w każdym razie wystarczające by zaoferował jej swoją pomoc. Wkrótce Betty Carter i jej świeże, oparte na technice scatu i niezwykle zróżnicowanie rytmicznie i intonacyjnie brzmienie pojawiło się na jazzowej scenie „Motor City”.

 

Na jej talencie wkrótce poznał się jeden z ojców chrzestnych be-bopu, Dizzy Gillespie, z którym wokalistka miała okazję występować podczas jego wizyt w Detroit. Trębacz musiał usłyszeć w głosie Betty samego siebie. Jej odwaga i chęć podejmowania wyzwań sprawiała, że nawet najbardziej rewolucyjnie nastawieni muzycy musieli pochylić przed nią czoła. Carter potrafiła zaśpiewać wszystko – w dowolny sposób. Jej wyobraźnia i umiejętność improwizacji sprawiała, że mogła nieustannie reinterpretować dowolny utwór. Mogła śpiewać solo przez bite dwadzieścia minut, brzmieć jak saksofon, trąbka a nawet perkusja, zaintonować przejmującego bluesa albo eteryczną balladę. Pełen asortyment. Niedługo później otrzymała również błogosławieństwo od drugiego „świętego” – Charliego Parkera. Otrzymała też pseudonim artystyczny: „Betty BeBop”. Te pochwały były jej bardzo potrzebne. Zastąpiły wsparcie, którego nie otrzymała ze strony rodziców i dobrze wpłynęło na jej poczucie pewności siebie. Betty Carter od dziecka była zdana wyłącznie na siebie, kompletnie niezależna.

 

Dzięki determinacji dostała się wreszcie na prawdziwe sceny, śpiewając z prawdziwymi muzykami dla prawdziwej publiczności. Nie musiała długo czekać na swoją szansę; w 1948 roku do pracy zaprosił ją Lionel Hampton. Pracując w jego orkiestrze co wieczór podgrywali jej Wes Montgomery i Charles Mingus. Jednak Carter nienawidziła swingu, na granie którego upierał się lider, i otwarcie dawała wyraz swojej niechęci. Hampton nie miał wyboru –nie godząc się na ustępstwa i podważanie jego pozycji jako niekwestionowanego szefa zespołu, musiał podziękować wokalistce za współpracę i pożegnać się. Zanim rozstali się na dobre, podczas dwóch lat pracy Hampton wyrzucał ją z zespołu siedmiokrotnie. Wróciła do Nowego Jorku i przez długie miesiące śpiewała za grosze w zapyziałych knajpach. Ale nic nie szkodzi – przekonywała samą siebie – każdy musi zapłacić frycowe. Człowiekiem, który jest w dużej mierze odpowiedzialny za nastanie „tłustych lat” prosperity dla wokalistki jest – jakże by inaczej – Miles Davis. Trębacz poznał Betty kilka lat wcześniej, gdy grał w zespole Parkera podczas wspólnego występu z Carter. Zapamiętał młodą dziewczynę i szepnął ciepłe słówko Rayowi Charlesowi. Niewidomy geniusz pianistyczny zaprosił wokalistkę na próbę, później na nagranie (nagrano dwa albumy duetów Charlesa z Carter) i ostatecznie na trasę koncertową. Betty zapłaciła frycowe i teraz mogła się cieszyć sukcesem.

 

Ten jednak, jak to sukces, nie trwał tak długo, jak mogła sobie życzyć. Końcówka lat sześćdziesiątych to czas opanowany przez pokolenie „dzieci-kwiatów” i szczyt popularności muzyki rockowej. A wraz z nią samą, niestety, pewnego rodzaju stylistyki sukcesu opartej przede wszystkim na młodości. A Carter nie robiła się młodsza. Z nastaniem lat siedemdziesiątych idealny świat Betty niemal legł w gruzach. Nikt nie chciał słuchać staromodnego jazzu. Wielkich muzyków poznaje się po tym, że potrafią dostosować swój styl do zachodzących wokół zmian; zaakceptować je a nawet potraktować nie jako źródło cierpień a źródło inspiracji. Tak właśnie uczyniła Betty Carter, której niewielki zespół był jednym z niewielu jazzowych formacji w latach siedemdziesiątych, które nie musiały trząść się o swoją przyszłość. Nie żeby się przelewało.

Jednak od roku 1975 nastał dla Carter kolejny dobry czas. Jeździła w długie trasy koncertowe po Europie i Stanach Zjednoczonych, występując na najbardziej prestiżowych festiwalach i w popularnych programach telewizyjnych. Zaczęła również spełniać się jako nauczycielka (wraz z Dizzym Gillespiem prowadziła nawet kurs na Harvardzie). Mimo tak napiętego kalendarza nie przestawała nagrywać. Pozostawała aktywną uczestniczką życia muzycznego aż do lata 1998 roku, gdy „jedyna jazzowa wokalistka” zmarła w wieku 69 lat.