Pieśni Pielgrzymów wegług Dave'a Douglasa

Autor: 
Antoni Szczepański
Zdjęcie: 
Autor zdjęcia: 
mat.promocyjne

Dave Douglas to amerykański trębacz i kompozytor, który pomimo wydania naprawdę olbrzymiej ilości płyt, wciąż wydaje się być niejako w cieniu bardziej cenionych gwiazd z USA. A może nie mam racji i opieram się tylko na nietrafionych obserwacjach i rozmowach ze znajomymi z Polski? Być może jest i tak. Tym niemniej dla mnie Douglas figuruje trochę jako taka szara eminecja, a jego nowe wydawnictwa zawsze wywołują u mnie niejaką ciekawość.

Rok 2022 Douglas zakończył wydając dwie płyty swojego Dave Douglas Quintet, zatytułowane Songs of Ascent: Book 1 - Degrees oraz Songs of Ascent: Book 2 - Steps. Nazwy albumów nawiązują do Pieśni Wstępowań (Pieśni Stopni, Pieśni Pielgrzymów), czyli grupy 15 Psalmów Biblijnych, które stanowiły inspirację do napisania 16 utworów, podzielonych następnie między dwie płyty. Degrees i Steps stanowią więc jedno dzieło, znajdujące się na dwóch krążkach, i zapewne należałoby te płyty traktować jako pewną całość.

Dave Douglas Quintet to formacja działająca w różnych składach, natomiast na Songs of Ascent usłyszymy obok lidera grającego na trąbce skład pojawiający się na płytach najczęściej: Jon Irabagon (saksofon tenorowy, saksofon sopranowy, klarnet basowy), Matt Mitchell (fortepian), Linda May Han Oh (kontrabas) oraz Rudy Royston (perkusja). Nie muszę chyba dodawać, że wszyscy Ci muzycy to topowi amerkańscy instrumentaliści, którzy współpracowali z całą plejadą gwiazd jazzu i muzyki improwizowanej. Dobry początek, prawda?

Muzyka zawarta na Songs of Ascent: Book 1 - Degrees to właściwie nowoczesny mainstreamowy jazz, momentami skręcający w stronę awangardy. Usłyszymy tu tematy często swingowe, w swojej rytmice kojarzące się w pewnym stopniu z muzyką Monka, czy Ornette'a Colemana, choć z drugiej strony naznaczone momentami współczesną wirtuozerią wykonawczą. Chwilami jest gęsto i dzieje się dużo. Ekwilibrystyczne niekiedy tematy, Doglas zręcznie przeplata improwizacjami poszczególnych członków kwintetu, którzy często dobierani są w mniejsze składy: duety, czy tria. W związku z takim przemyślanym podejściem do aranży, nie mamy tu nużącego mainstreamu, w którym perkusista z kontrabasistą przez 40 minut grają swing w różnym tempie, a kolejni soliści prężą muskuły. W muzyce sporo się dzieje i w kwestii rytmiki, i w kwestii faktury zespołu. Douglas korzysta także z fragmentów ad libitum, czy elementów kojarzących się z awangardą: kolektywnego chaosu, czy delikatnie sugerujących punkową wręcz prostotę momentów granych wspólnie.

Wydawałoby się że obydwie płyty z cyklu Songs of Ascent mają wszelkie cechy, aby stanowić dzieło znakomite. Niestety tak nie jest. Muzyka zawarta na pierwszej płycie, Degrees, z jakiegoś powodu nie jest ,,jakaś". Niby mamy tu potężnie brzmiące tematy i mocne rytmy, brakuje jednak prawdziwego ciosu i energii rozsadzającej głośniki. Niby są fragmenty kojarzące się z bardziej awangardowymi estetykami jazzu, brak jednak szaleństwa i ryzyka z muzyki free improvised. Mamy tu fragmenty spokojniejsze, brakuje jednak prawdziwego liryzmu i delikatności. Muzyka nie jest ani niesamowicie i zaskakująco skomponowana, ani wybitnie narracyjna w improwizacjach. Mam takie poczucie, że jest to muzyka w pewnym stopniu bezpieczna, niby zawiera różne elementy, ale wszystko jest jakieś takie ustandaryzowane, uśrednione.

Konwencjonalny jednak i mocno umocowany w tradycji skład instrumentów nie czyni muzyki bardziej ciekawą, choć oczekiwania, płynące z przeczytania nazwisk na okładce, są bardzo wysokie. Nie mogę też ukryć rozczarowania, które wywołała we mnie gra Irabagona. Saksofonistę znam z wykonywania muzyki mainstreamowej, ale także z grania free improvised. Tutaj słyszymy niezwykle konwencjonalną, średnio odkrywczą grę na saksofonie tenorowym. Irabagon gra tak, jakby zapomniał o swoich sonorystycznych efektach, które często realizuje na saksofonie altowym, za to bardzo dużo spisywał Chrisa Pottera... Ciężko mi też wyrzucić z głowy kwintet Douglasa z saksofonistą Joe Lovano, który - pomimo mocnych umocowań w tradycji jazzu - potrafił wnieść do muzyki trębacza powagę, intensywność i charyzmę. I przede wszystkim coś ciekawego. Irabagon gra dużo i dużo rzeczy naprawdę trudnych, ale niewiele z tego wynika. Granie bebopowych klisz przestało być ciekawe jakieś kilka dekad temu. Swoją drogą pamiętam, jak w jakimś wywiadzie Irabagon wspominał o tym, że uczy się na pamięć wszystkich solówek Coltrane'a po kolei. Kiedy w takim razie lata 60' panie Irabagon?!

Songs of Ascent: Book 2 - Steps to płyta dosyć podobna do pierwszej. Być może jest odrobinę bardziej komunikatywna i utwory są odrobinę spokojniejsze niż na pierwszym albumie. Nie są to jednak różnice duże. Właściwie najbardziej zauważalną różnicą jest pojawiający się w pierwszych utworach klarnet basowy i saksofon sopranowy, które Irabagon wybiera tutaj zamiast tenoru. Zresztą także na większym saksofonie, muzyk przypomina sobie tu momentami o różnych mniej konwencjonalnych brzmieniowych zabiegach, co od razu wprowadza odrobinę ożywczości.

Zawsze staram się słuchać płyt bez jakiegokolwiek przygotowania, które mogłoby wpłynąć na moje odczucia. Nie sprawdzam składu muzyków, a już na pewno nie sięgam po informacje na temat albumu z press packów. W przypadku tych dwóch płyt nie mógłbym jednak nie odnieść się do Pieśni Stopni, gdyż nazewnictwo albumów i zawartych na nich utworów, nawiązujące do tak istotnych tekstów kultury, wymaga w mojej opinii przyjrzenia się. Douglas oparł tu swoje kompozycje na 15 Psalmach, choć kompozycji jest 16. Pierwszy z utworów jest utworem, odwołującym się po prostu do ogółu cyklu.

Nie jestem polonistą, tym niemniej pozwolę sobie odwołać się do wiedzy z zakresu języka polskiego i kulturoznawstwa. Na chwilę zabawię się w domorosłego detektywa tropów i motywów literackich w muzyce. Kompozycyjnie Psalmy łączy zastosowanie paralelizmu, w różnych jego wersjach. Mamy tu zarówno paralelizm intonacyjny (wersy podobnej długości), jak i leksykalny (powtarzające się słowa). Czy merytorycznie da się wyśledzić inspirację Psalmami w utworach Douglasa? Ciężko jednoznacznie odpowiedzieć na to pytanie, gdyż powtarzanie fragmentów melodii, które można uznać za paralelizm, jest bardzo typowe dla wielu gatunków muzyki. Również w ramach tradycji jazzowej, chociażby w budowie formalnej bluesa, wyraźnie widać zawołania, po których następują odpowiedzi - i tak w kółko. Jest to typowy przykład paralelizmu.  W związku z powyższym trudno obecność powtórzeń w tematach Douglasa uznać za formalne odwołanie do starotestamentowych Pslamów. Jest to bowiem zbyt popularny zabieg w muzyce w ogóle, jak i był to także zabieg obecny na poprzednich płytach Douglasa, w wielu jego kompozycjach. Jeśli chodzi o treść, ze względu na poetycki jednak charakter Psalmów oraz abstrakcyjny charater muzyki, również ciężko mi znaleźć tutaj jakieś oczywiste powiązania. Muzyka Douglasa na Songs of Ascent jest intelektalna, nie odnalazłem w niej elementów spirtual, czy transowych eskapad. Brak tu też muzyki ilustracyjnej, która mogłaby w bardziej oczywisty sposób odwoływać się do znaczeń i treści obecnych w Psalmach. Zastanawiam się wobec tego nad zasadnością i sensem odwoływania się przez artystę do tekstu kultury, gdy tak samo mogłaby zabrzmieć ta muzyka bez inspiracji starotestamentowymi tekstami. To co słyszymy na Songs of Ascent brzmi jak muzyka Douglasa na innych płytach, nie słyszę tutaj inspiracji autora. Wydaje mi się więc, że te albumy i ich opis to kolejny chwyt marketingowy muzyka, który musi wszak zadbać o medialną obudowę swojego produktu. Odwoływanie się zatem do znanego tekstu kultury wydaje się dostarczać konkretnego motywu medialnego, na którym można zbudować historię płyty. Jak dla mnie strategia zupełnie zbędna, po prostu tego kupuję. Ale co kto lubi.

Wróćmy jednak do meritum. Najnowszy dwupłytowy album Douglasa jest zbiorem wielu porządnie skomponowanych, przemyślanych i zaaranżowanych kompozycji, które grupa znanych i niezwykle sprawnych muzyków zagrała na bardzo wysokim poziomie. Muzyka tu zawarta - w zależności od tego jakie płyty usłyszeliśmy do tej pory - jak najbardziej może się podobać. Chcąc być uczciwym wobec siebie oraz naszych Drogich Czytelników, muszę odnieść się do wszystkich płyt, z którymi miałem do tej pory styczność - a było wśród nich także kilkanaście płyt samego Douglasa. Więc, tak jak wspomniałem wcześniej, muzyka zawarta na Songs of Ascent nie ma w mojej ocenie żadnych walorów niezwykłości, nie usłyszałem w ciągu przeszło półtorej godziny materiału jakiegokolwiek powodu, dla którego mógłbym ten album komukolwiek polecić. Najnowsze wydawnictwo Douglasa to muzyka tyleż dobra, co zupełnie nieciekawa.

Zawsze zastanawia mnie przy takich okazjach, dlaczego muzyk który ponad 20 lat temu wydawał mniej konwencjonalne płyty z improwizującymi kwartetami smyczkowymi, szalał w trio z perkusją i gitarą, a kilkanaście lat później stawał na scenie w niby-klasycznym(a jakże ciekawym!) kwintecie u boku Joe Lovano, podpisuje się pod muzyką tak średnią jak ta nagrana na Songs of Ascent. Średnią? Ależ w kontekście jego dyskografii jak najbardziej można tak to postrzegać. Naprawdę: w kontekście dyskografii Douglasa, Songs of Ascent nie stanowią jakiegokolwiek głosu w dyskusji. Świetny muzyk powraca z dwupłytowym albumem, po który nie warto sięgać. Czekam zatem na następne płyty. Kiedyś się udawało, być może w przyszłości znowu się uda...

Dave Douglas Quintet: Songs of Ascent: Book 1 - Degrees, Songs of Ascent: Book 2 - Steps