Od pół wieku na lunchu - jubileusz jednego z jazzowych arcydzieł

Autor: 
Piotr Jagielski
Zdjęcie: 

25 lutego 1964 roku saksofonista Eric Dolphy wszedł do studia Blue Note'u by zarejestrować swój, jak się miało okazać, ostatni album. Do studia wszedł w otoczeniu kolegów – Bobby'ego Hutchersona, Freddiego Hubbarda, Richarda Davisa i Tony'ego Williamsa. Także przybył składem zupełnie ciekawym. Producent Alfred Lion uściskał wszystkim dłonie i można było zaczynać nagrywanie „Out To Lunch!”

Podobno na kilka tygodni przed śmiercią muzyka, dziennikarz zapytał go dlaczego nigdy nie spróbował grać czegoś „przyjemniejszego dla ucha”, bardziej mainstreamowego, czym mógłby podbić szerszą publiczność i zyskać sobie silniejszą pozycję. Dolphy zniesmaczył się a potem odpowiedział z powagą: „Prędzej umrę niż zagram coś, co do czego nie będę miał pełnego przekonania, że tak powinna brzmieć muzyka.” 29 czerwca, niedługo po udzieleniu tej odpowiedzi, zmarł w berlińskim szpitalu. Okoliczności nie są do końca jasne. Ponoć Dolphy miał stracić przytomność w hotelu a po przewiezieniu do szpitala zapaść w śpiączkę cukrzycową, z której miał się już nie wybudzić. Późniejsze źródła podają, że zemdlał na scenie, podczas gry, został przewieziony do szpitala, gdzie żaden z lekarzy się nim nie zajął, uznawszy Dolphy'ego za zwykłego ćpuna. Pozostawiono go samego w szpitalnym łóżku.

„Out To Lunch!” to opus magnum Erica Dolphy'ego. Na tym albumie jest wszystko. Nagranie jest jakby podsumowaniem całego flirtu saksofonisty z awangardą i zawiera pięć kompozycji jego autorstwa. Zaczynamy od „Hat and Beard” - uroczo prymitywistycznego utworu, który od razu łapie słuchacza za bary i wciąga w dziwaczny świat fantazji Dolphy'ego. Kapelusz i broda oczywiście symbolizują cichą obecność Theloniousa Monka, którego specyficzne poczucie humoru i rytmiczna złożoność unoszą się nad kompozycją. Potem jest już cyrk – muzyczny nastrój zmienia się co chwilę – hipnotyczny „Something Sweet, Something Tender” (nazwany chyba nieco na wyrost) wpada w niesamowicie połamany i ozdobiony cudowną grą Dolphy'ego na flecie poprzecznym, „Gazzelloni” - nazwane na cześć Severino Gazzelloniego, włoskiego flecisty. Ten utwór jest zresztą najbardziej konwencjonalną kompozycją na albumie, zbliżoną w brzmieniu do be-bopu. Wreszcie utwór tytułowy – marszowy „Out to Lunch!” przypominający nieco dziecięcą podśpiewankę. Całość zamyka „Straight Up And Down” - kompozycja wzorowana na niezgrabnych, ociężałych ruchach zataczającego się pijanego mężczyzny. I faktycznie, od samego słuchania można się trochę wstawić. Bardzo sugestywna praca. Imponuje przede wszystkim ilość przestrzeni, jaką stwarzają dla siebie nawzajem muzycy. Dolphy gra ryzykownie – bawi się atonalnością, łamie rytmy i harmonie a jednak nagranie nie jest przeładowane. Nie ma się poczucia przygniecenia, choć – na zdrowy rozsądek – powinno się mieć. Osobna owacja należy się pracy Bobby'ego Hutchersona na wibrafonie, który nadaje całości kompozycji niesamowitą, oniryczną oprawę. Wszystko unosi się w powietrzu.

Po skończeniu nagrania, Alfred Lion raz jeszcze podziękował wszystkim za grę, potem oznaczył nagranie numerem „BLP 4163 and BST 84163” i odłożył do szafy. Jeszcze w ramach detalu historycznego – na okładce Tony Williams, wówczas jeszcze niepełnoletni, figuruje jako Anthony.

Dziś „Out To Lunch!” to po prostu klasyk. Jedna z najwybitniejszych prac jakie wyszły z rąk Alfreda Liona i Rudy'ego van Geldera. Jest to również dzieło życia wielkiego muzyka, album który jest jakby ostatecznym punktem w rozwoju artystycznym Erica Dolphy'ego.

Po wyjściu ze studia Blue Note'u – Van Gelder Studio - w Englewood Cliffs w New Jersey, Dolphy zagrał jeszcze na płycie Andrew Hilla „Points Of Departure” i wyjechał z Charlesem Mingusem do Europy, gdzie zamierzał zatrzymać się na stałe. Berlin miał być tylko przystankiem do Paryża, gdzie jego narzeczona, Joyce Mordecai, tańczyła w balecie. Po rozstaniu z Mingusem, zaczął przymierzać się do nagrań z Albertem Aylerem. Ale po drodze zmarł.

John Coltrane powiedział o Dolphym, z którym współpracował na początku lat 60.: „Cokolwiek powiem, nie uda mi się wyrazić tego, co czuję. Mogę tylko powiedzieć, że moje życie było znacznie bogatsze dzięki znajomości z nim. Był jednym z największych ludzi jakich znałem – jako muzyk i jako człowiek”

Z czystym więc sumieniem, można powiedzieć, że 25 lutego 1964 roku był dobrym dniem w historii jazzu.