Joseph Jarman - szaman, aikidoka i wielki improwizator.

Autor: 
Maciej Karłowski
Zdjęcie: 

Świat Great Black Music miał swoich proroków, intelektualistów, prześmiewców, MIał też natchnionych szmanów i takim właśnie był Joeseph Jarman. Dziś miałby 82 lata. Odszedł w ubiegłym roku i właśnie jego będzie nam szczególnie brakować  bo tak naprawdę muzycznie żegnaliśmy Jarmana na długo zanim odszedł by grać w wielkiej niebiańskiej orkiestrze. Na scenie pojawiał się coraz  rzadziej właściwie już od 1993 roku, kiedy odszedł z Art Ensemble Of Chicago. Dlatego może dobrze będzie w jego przypadku szczególnie zapamiętać dzień jego urodzin.

Nie mniej niż muzyka pochłaniały go zagadnienia związane z duchowością, praktyki buddystyczne i kolejna wielka pasja jaką było aikido. To wówczas waśnie, w początkach lat 90. Jarman zaczął regularnie odwiedzać monastyry wschodniej Azji by w końcu po długich latach praktyk stać się księdzem buddy stycznego kościoła Jodo Shinshu w Kyoto w Japonii i mistrzem aikido legitymującym się nie tylko piątym danem, ale również nauczycielem w założonym przez siebie brooklyńskim Jikishinkan Aikido dojo. Pamiętać jednak warto, że wieść o odejściu Jarmana nie została podana w oficjalnym komunikacie, a jego niepojawianie się na scenie w najsłynniejszym freejazzowym bandzie świata wywołało falę plotek o jego rzekomych problemach zdrowotnych i, jak twierdzili inni, poważnych kłopotów alkoholowych. Pogłoski o tym nie ucichły do samego końca.

A jednak ten czas od opuszczenia szeregów Art. Ensemble of Chicago nie był czasem kompletnej abstynencji muzycznej. Nie zbyt wiele muzyki wówczas nagrał i nie wiele więcej razy występował na koncertach, z pewnością jednak fani zapamiętali doskonale jego nagrania ze Scottem Fieldsem i Reggie Workmanem, wyborny duet z Marylin Crispell i w końcu też materiał jaki zarejestrował z triem Equal Interest, formacją która połączyła na chwilę talenty Jarmana, wybitnego skrzypka Leroya Jenkinsa i zdobywającą wówczas jazzowe sceny pianistkę, a która dziś jest jedną z najważniejszych na scenie jazzowej band liderek, Myrę Melford.

Polskim miłośnikom jego talentu, albo lepiej powiedzieć geniuszu muzycznego, poszczęściło się. W niewielu miejscach poza USA można było posłuchać i zobaczyć Jarmana od czasu wycofywania się z życia muzycznego. A nam się jakoś udało. Nie była to liczna koncertowa publiczność, a jeszcze mniejsza na wernisażu wystawy fotografki Laureen Deutch w Centrum Sztuki Współczesnej, ale staraniami nieżyjącego już Wojtka Juszczaka i Dionizego Piątkowskiego, wówczas jeszcze razem prowadzących Erę Jazzu, Joseph Jarman i Rob Garcia wystąpili w Sali Kameralnej Filharmonii Warszawskiej a wcześniej w poznańskim Blue Note na pięknym urzekającym ludową prostotą koncercie.

Tak, ludowa prostota i ten jak powiada wielu dziki etniczny żar jego gry w jakiś niezwykły sposób zmieszany z liryką stanowiły najważniejszą cechę jego muzyki i w ogóle gry na wszelkiej maści saksofonach, fletach i prerkusjonaliach. Stały się filarem brzmienia Art Ensemble Of Chicago a wcześniej także Experimental Band Muhala Richarda Abramsa, bo trzeba nam pamiętać, że Jarman był jednym z pierwszych, który wstąpił w szeregi tej wspaniałej i wciąż enigmatycznej organizacji-instytucji będącej matką ikonicznej dziś Association Of Advancement Of Cretive Musicians. Nieustannie też cechowały one działania, jakie podejmował pod własnym nazwiskiem, zarówno te płytowe, jak i koncertowe. Na scenie, w AOC szczególnie, ale nie tylko występował w szamańskich rytualnych strojach, niekiedy imponujących pióropuszach i zakrywających twarz niczym maska makijażach zwracając i tym aspektem wizerunku uwagę publiczność, z jak teoretycznie niemożliwych do złączenia i oddalonych od siebie elementów składa się w całość, zjawisko Great Black Music. Dla jednych był to spektakularny show, bo obok niego stał na scenie ubrany w nienaganne biznesowe garnitury Roscoe Mitchell oraz odziany w biały fartuch lekarski szalony Lester Bowie, dla innych wyraz istoty zjawiska kulturowej identyfikacji społeczności afro amerykańskiej, która żyjąc współcześnie nie tylko nie zapomina o swoim dziedzictwie, którego korzenie sięgają całkiem innego kontynentu, ale czyni je istotnym źródłem swojej wyjątkowości.

Joseph Jarman urodził się 14 września 1937 roku Pine Bluff, Arkansas. I chyba gdyby nie służba wojskowa nie zainteresowałby się ani jazzem, ani saksofonem altowym. Swoją edukację muzyczną rozpoczął od perkusji, a dokładnie werbla, pod okiem pierwszego mentora Capt. Waltera Dyetta i dopiero kiedy w 1955 roku wyjechał dopełnić obowiązków militarnego serwisu w stacjonującej w Niemczech 11 Armii amerykańskich spadochroniarzy, odkrył jazz i zmienił swoje preferencje instrumentalne. Wówczas zapewne jeszcze nie myślał, że za nie całą dekadę zagra w Hyde Parku koncert z samym Johnem Cagem i po raz pierwszy zobaczy swoje nazwisko w recenzji magazynu Down Beat, a rok później nagra swój płytowy debiut „Song For All” dla Delmark Records.

Świat muzyki zyskał w Jarmanie ważną osobistość. Człowieka, który widział swoją działalność nie tylko w kategoriach muzyka wykonawcy odbijającego się od koncertu do koncertu, ale także okazję do pokazania słuchaczom, że świat muzyki, tańca, teatru, poezji to wielka przestrzeń, w której dziedziny wpływają na siebie i od siebie czerpią niekończące się inspiracje.

Zmarł chyba jako człowiek spełniony ze świadomością, że ważny jest dla swoich dzieci, wnuków, prawnuków i żony. Ostatni raz publicznie wystąpił w 2017 roku na koncercie w Miller Thetrum na Manhatanie podczas jubileuszu 50-lecia powstania Art. Ensemble Of Chicago. Jego wielkie muzyczne serce przestało bić w wyniku wielu stoczonych walk z nowotworem i bezpośrednio w skutek niewydolności oddechowej.

A nam zostaną piękne wspomnienia i wcale nie tak liczne, płyty nagrywane w najsłynniejszych labelach jak Atlantic, DIW, Black Saint czy ECM.