Jesup Wagon i Red Lily Quintet Jamesa Brandona Lewisa

Autor: 
Maciej Karłowski
Zdjęcie: 
Autor zdjęcia: 
mat. promocyjne

Czas uderzyć się w pierś i sypać głowę popiołem. Niedbalstwo, lenistwo i cholera jeszcze wie, co sprawiło, że dopiero teraz o tej płycie piszę. Niewiele mam na swoje usprawiedliwienie. Właściwie nic. Jedyne co w takiej sytuacji można zrobic i ma jakis sens po połozyć uszy po sobie i nadrobić zaległość.

Red Lily Quintet po międzypokoleniowy kwintet dowodzony przez saksofonistę tenorowego Jamesa Brandona Lewisa, o którym dużo się mówi, który też całkiem sporo wydaje zarówno po macierzystej stronie Atlantyku, jak również na Starym kontynencie i który jakimś cudem bywa czasem w Polsce. W składzie bandu poza liderem, jest u nas, raczej mało u nas znany, acz znakomity korencista Kirk Knufke, występujący z bandami Henry’ego Threadgilla wiolonczelista Chris Hoffman, wzięty chicagowski drummer Chad Taylor w jednym utworze sięgający po mbire oraz legenda kontrabasu William Parker, grający na płycie w dwóch utworach także na marokańskim instrumencie gimbri.

 

O ile spora część ostatnio wydanych albumów Lewisa znajduje się w katalogu znalazła swój dom w szwajcarskim Intakcie, o tyle Jesup Wagon ukazał się w macierzy, w małej amerykańskiej oficynie wydawniczej TAO Forms Records. Geografia nie ma tu jednak znaczenia żadnego. Bez względu gdzie Lewis wydaje owoce swojej artystycznej aktywności, świat raczej nie ma wątpliwości, że ich autor to jeden z najjaśniejszych punktów jazzowej sceny za Oceanem.

Opinia to w moim odczuciu ze wszech miar zasłużona, tym bardziej, Lewisowi przyszło tworzyć w czasach ogromnego zróżnicowania sceny muzycznej, znacznego poszerzenia akceptowalnych znaczeń jazzu jako etykiety stylistycznej i co tu kryć ogromnego wysypu piekielnie dobrze wytrenowanych młodych instrumentalistów.

 

Nie za bardzo to dobry moment, żeby rozwodzić się co jazzem może być uznane, a co na takie miano zupełnie nie zasługuje, dość, że Lewis w swojej twórczości raczej opowiada się po stronie bardziej tradycyjnego punktu widzenia jazzowego kosmosu. W tym jednak miejscu trzeba szczególnie mocno zaznaczyć, że zdecydowanie nie w Marsalisowskim rozumieniu rzeczy, a bezwzględnie w optyce nowojorskiej i może również odrobinę chicagowskiej awangardy przełomu lat 60 i 70., która z dzisiejszej perspektywy już żadną awangarda nie jest i stała się częścią wielkiej i bogatej jazzowej tradycji. To tak w najogólniejszym zarysie, żeby choć w trochę usytuować Lewisa na mapie gatunku. Inaczej mówiąc o wiele bardziej słychać w nim nowoczesnego twórcę obdarzonego własnym oglądem rzeczy z poważnie rozbudowaną świadomością swoich korzeni niż zakorzenionego w jazzowym muzeum instrumentalistę pielęgnującego ogródek estetycznej prahistorii.

Z tej perspektywy patrząc, zajmuje stanowisko wyjątkowo nie do pozazdroszczenia. Ani kustosz, ani awangardzista, ani tym bardziej prorok nowych brzmień czy też piewca afroamerykańskich wszech fuzji. Aż kusi zadać pytanie, skoro nikt z wymienionych to kto? Co ciekawe jednak, nie opowiadając się o żadnej ze stron, jawić się może jako bardzo wiarygodny jazzman. Jest, Lewis także człowiekiem oczytanym i zainteresowanym nie tylko wydobywaniem jazzowych dźwięków, ale także szukających inspiracji w innych dziedzinach sztuki od poezji po historię i to niekoniecznie najbardziej powszechną.

 

Za kanwę dla powstania Jesup Wagon posłużyła mu postać George'a Washingtona Carvera, który już z samego faktu urodzenia w 1864 roku w Alabamie zapisał się w jakiejś mierze jako bojownik o prawa kolorowej części społeczeństwa, ale który walczył nie tyle w ulicznych protestach i na politycznych wiecach, choć też, co raczej z katedry uniwersyteckiego wykładowcy w uczelni w Iowa. W historii Carver zapisał się głównie jako jeden z najwybitniejszych amerykańskich botaników i wynalazca ponad 300 nowych produktów uważacie państwo, z orzecha ziemnego, 100 ze słodkiego… ziemniaka, a także wiele kosmetyków, kremów i najróżniejszych olejów z soi, za co pod koniec życia, w 1939 roku uhonorowany został medalem przyznawanym przez Uniwersytet Roosevelta. Mało kto jednak wie, a dzięki Lewisowi może się to odrobinę zmienić, że Carver dzielił swoje życie intelektualne pomiędzy dwoma żywiołami, nauki i sztuki. Był po prostu nie tylko wspaniałym botanikiem, pedagogiem i symbolem czarnej dumy, ale także znakomitym muzykiem i malarzem. Upierał się, że sztuka i nauka, jako procesy odkrywania, nigdy nie były w opozycji.

Mam podejrzenie, że podobny pogląd prezentuje Lewis. Nie żebym wiedział o jego pozamuzycznych inklinacjach naukowych rozumianych akademicko, ale słuchając Jesup Wagon, mam wrażenie, że jako artysta znakomicie wyedukowany, nie zapomniał, o w sumie prostej i oczywistej sprawie, a mianowicie, że muzyka, czy to się komuś podoba czy nie, działa w znacznie większej liczbie obszarów niż tylko ten kompetencyjny. I zaryzykuję stwierdzenie, że w sztuce Lewisa można z powodzeniem odnajdować rodzaj pożądanej równowagi tym co profesjonalne, a tym co duchowo rozbudzone i precyzyjnie niedookreślone.

W moim odczuciu Red Lily Quintet doskonale realizuje w tę równowagę w praktyce. I nie sądzę, żeby było to wyłącznie zasługą Williama Parkera, który bez wątpienia pełni rolę łącznika zarówno pomiędzy obydwoma światami, jak też i sferami tradycji i nowoczesności, ale także, jak niemal zawsze, zajmuje pozycję sternika w rytmicznym centrum zarządzania muzycznym wszechświatem. Wsparty groove’ami Chada Taylora staje się rytmiczną osią muzyki i pozwala reszcie orbitować bezpiecznie i bardzo intersująco wokół.

 

Trzeba także wyraźnie zaznaczyć, że Lewis ma tutaj znakomitego kompana w tych lotach ponad zawodowstwem. Mam na myśli Kirka Knuffke, trębacza samouka z Colorado, mającego za sobą współpracę m.in. z Butchem Morrisem, Markiem Heliasem, Uri Cainem, Stevem Swellem, Myrą Melford czy Matem Wilsonem, który wydaje się idealnie zbalansowanym improwizatorem w rodzaju Dona Cherr'ego czy Lestera Bowiego, równie przekonującym kiedy gra swingowo, marszowo czy po prostu free. Pomostem między nimi jest chyba „threadgilowski” wiolonczelista Chris Hoffman dopełniający ten fascynujący obraz i sprawiający, że słuchając Red Lilly Quintet nieustannie mam warażenie obcowania z perfekcyjnie ułożonym zespołem, obejmującym swoimi ramionami historię i nowoczesność sporej części jazzowego kosmosu.

Słowem świetna płyta, warta każdej złotówki i każdej minuty wyczekiwania, aż trafi w rece.