Złote głosy Skrzyżowania Kultur - Barbara Furtuna i Carmen Linares!

Autor: 
Maciej Karłowski
Autor zdjęcia: 
Krzysztof Machowina

Właściwie relacjonowanie czwartej odsłony tegorocznej edycji Skrzyżowania Kultur nie ma większego sensu. Powód jest jeden. Obydwie gwiazdy odwołały się w swoich występach do spraw, które nie powinny być żadną miarą relacjonowane, a już tym bardziej oceniane. O warsztatowych zagadnieniach jeśli już, to mogliby wypowiadać się znawcy wokalistyki lub specjaliści w dziedzinie flamenco. Ja nie jestem ani jednym, ani drugim i nie zanosi się żebym kiedykolwiek był. Pozostają więc emocje związane z odbiorem dwóch zupełnie różnych muzycznych propozycji i dwóch kompletnie odrębnych światów ekspresji.

Kiedy wśród oczarowanej publiczności opuszczałem salę koncertową namiotu Skrzyżowania Kultur po koncercie kwartetu wokalnego Barbara Furtuna pomyślałem sobie – w głosie ludzkim jest wszystko co potrzebne żeby wydarzyła się wspaniała muzyka. Opuszczałem ją trochę z żalem, że po nieco ponad półtorej godzinie czarownego śpiewania, trzeba będzie powrócić do rzeczywistości, która wokół Pałacu Kultury, o tej porze, szczególna nie jest. I rzeczywistość ta w sposób bezwzględny dopadła mnie jeszcze w kuluarach, zanim roztoczył się widok oświetlonych biurowców.

- No i jak się podobało?  - dosięgnęło mnie pytanie zza pleców.

- Piękny koncert! Czarodziejska sytuacja odparłem dostrzegając znajomą twarz stałego bywalca festiwalu.

- Ehhh, tam. To żaden korsykański śpiew. To jakby widzieć Korsykę z Neapolu. – dodał z lekkim niesmakiem i chyba zawiedziony.

Ale na tym nie koniec! Inny specjalista w tej dziedzinie zagadnął mnie o to samo, tyle że w chwili gdy trzymałem już w dłoniach świeżo kupione płyty zespołu. „Mógłbym wskazać przynajmniej kilka lepszych grup wokalnych z Korsyki! No i te niemal neapolitańskie piosenki, jak z reklamowego folderu biura podróży!” wyniośle i z potępieniem w głosie perorował ów dżentelmen.

No i czar prawie prysł! Jeszcze gdyby to były sformułowania w typie – nie podobało mi się, nie poruszyło mnie  – to można byłoby na nie nie zwracać uwagi, ale tu rzecz jest innej natury. Wyśmienicie brzmiące głosy śpiewaków z Barbara Fortuna, czystość intonacji, albo inaczej kontrolowana nieczystość, olśniewające stopienie ich brzmień okazują się mało istotne. Różnorodność repertuarowa od pieśni sakralnych po piosenki powiedzmy lżejsze w tematyce to poważny mankament. Najważniejsze jednak, że oto zdaniem niezadowolonej części słuchaczy Barbara Furtuna swoim warszawskim występem pokazali, że sprzeniewierzyli gatunkową czystość i są nieomal kłamliwymi kuglarzami, którzy szlachetną polifonię korsykańską ośmielają się brudzić plebejskimi śpiewkami i wyrywać z pradawnej konwencji. Brakowało tylko wykrzyczanych słów: zdrada!, wszeteczność! oburzające! Cóż można byłoby to skwitować krótką parafrazą słynniejszego powiedzenia „Jeśli muzyka nie potrafi sprostać oczekiwaniom to tym gorzej dla muzyki”

Jeśli nawet tak było w istocie i występ grupy nie był sięgnięciem wprost do tajemnego źródła i z tego powodu zawiódł oczekiwania, to co z tego! Panowie z Barbara Furtuna nie sprawiali wrażenia, że próbują słuchaczy nabić w butelkę, nie pozowali też nigdy za bardzo na stróżów świętego ognia. Czy gdyby było inaczej to podejmowaliby wspólne działania z innymi wichrzycielami w rodzaju grupy L”Arppegiata?  Ale sądzę, że na ten krótki czas potrafili przenieść słuchaczy w magiczne miejsca, do których nie jest łatwo dotrzeć. 

 

 

Koncert wielkiej divy flamenco Carmen Linares już chyba kontrowersji nie wywołał. Reakcje publiczności nie powinny być jednak tutaj miernikiem, bo i podczas jej występu, i podczas koncertu wcześniejszego słuchacze wydawali się wniebowzięci. Kto to Carmen Linares, wiadomo! Miłośnikom jazzu może nie do końca, poprzestańmy jednak tylko na stwierdzeniu, że jest jedną z nielicznych wielkich kobiecych osobowości w tym nurcie, i być może nawet pierwszą kobietą, która przyjechała krzewić flamenco do Polski. Zdaniem znawców, co podkreślał zapowiadający jej występ Maciej Szajkowski Carmen to postać szczególna, także i dlatego, że jest jedną z nielicznych, którzy w swojej muzyce sięgają do wszystkich 70 form  właściwych temu rodzajowi muzyki. Inni, nawet najwięksi specjaliści swobodnie posługują się podobno góra dziesięcioma.

Jakkolwiek by nie było, koncert Carmen to był czysty żywioł! Muzyka prosto z serca, wypływająca z emocji w pełnej palecie. Czasem agresywna, czasem liryczna, raz wyrażająca rozpacz, raz radość i uniesienie. W brzmieniu porywająca i  poprzez swoją intensywność wcale nie taka łatwa w odbiorze. No ale jaka miałby być flamenco, tak jak blues i tak jak morna jest jak życie niełatwe i zarazem wspaniałe.