Warsaw Summer Jazz Days 2012: finał z Herbie Hancockiem

Autor: 
Maciej Karłowski
Autor zdjęcia: 
Krzysztof Machowina

„Jakaż piękna to była katastrofa” przeczytałem w relacji z niedzielnego koncertu Herbiego Hancocka. W kuluarach usłyszałem kilka nie tak poetyckich i bardzo mało wybrednych opinii, które sprowadzały się do tego, że Hancock przywiózł muzykę będącą zaprzeczeniem jazzu, nie mającą jej ducha, wypacykowaną przebrzmiałym pudrem fusion. Muzykę uwikłaną wywołujące śmieszność gadżety takie jak vocoder, wieszana niczym gitara klawiatura syntezatora, z której wydobywały dźwięki trącące bardzo starą mychą frazy wspominające muzykę, której już nie ma, która zestarzała się już tak bardzo, że nawet nie ciemny kąt w muzeum to dla niej nazbyt wyeksponowane miejsce..

No tak, zgadzam się z tym, że to co tworzyło historię muzyki fusion i było jej najjaśniejszą emanacją straciło już dawno swój powab na trwałe i przestało rozpalać wyobraźnię. Wiemy to od dawna. Ja sam nie jestem admiratorem tej części jazzowej historii, ani tego okresu w życiu Hancocka. Z drugiej strony mam dla niego trwałe miejsce w sercu. To miejsce, co prawda wyznaczane jest wczesnymi płytami dla Blue Note, muzyką legendarnej formacji V.S.O.P, projektem Round Midnight czy duetowymi recitalami z Waynem Shorterem, nie mniej ono jest i nikt inny zająć go nie zdoła. Nie poważam także jego ostatnich płytowych dokonań. Jakkolwiek by jednak nie było Hancock prawie zawsze podzielony był pomiędzy akustyczne i elektryczne granie i tak samo podzielona była jego publiczność. Dzisiaj jest on jedną z największych gwiazd muzyki jazzowej. W znacznej mierze też zapracował sobie na to żeby grać co chce i z kim chce,  gwarantuje przy tym znakomitą jakoś wykonania.

Z jakim programem przyjedzie do Warszawy i nie tylko zresztą tutaj, było raczej wiadomo. James Genus na elektrycznym basie, Trevor Lawrence – na perkusji i Lionel Loueke na gitarze to bardzo oczywista sugestia co i jak będzie grane. Pamiętając o jego dorobku i  dzisiejszym muzycznym emploi, trudno więc było spodziewać się po nim nowej muzyki. Hancock to instytucja w dziedzinie show biznesu. Pamięta też co dla słuchaczy znaczą takie utwory jak niemiłosiernie trudny do zagrania „Actual Proof”, skoczne „Watermelon Man” tu zagrane w metrum 17/8 czy przebojowe „Cantaloup Island”. Takich utworów nie może zabraknąć na koncercie, który zatytułowany jest „An Evening with Herbie Hancock”, tak jak na koncercie The Rolling Stones nie może zabraknąć „I Can’t Get No Satisfaction”. Nie może zabraknąć także luzu, uśmiechów, konferansjerki, wspominków w dawnych dziejów, przedstawiania zalet członków zespołu i charakteryzowania ich jednym słowem: friendly (Genus), dangerous (Lawrence) i impossible (Loueke).

Hancock w Warszawie był gospodarzem wieczoru, głównym powodem, dla którego Sala Kongresowa PKiN wypełniła się po brzegi. Zagrał hity, mini fragment solo na akustycznym fortepianie, w sposób lekki łatwy i przyjemny szczególnie dla tych, którzy stanęli wcześniej w kasie biletowej i rozstali się, pewnie bez żalu, z kwotą kilkuset złotych. Całość zajęła mu prawie dwie i pół godziny, a biorąc pod uwagę, że ma ponad 70 lat, to rzecz warta uznania.

Rozumiem, że takie wydanie Herbiego Hancocka może się nie podobać, choć proporcje niezadowolonych do uszczęśliwionych tego wieczoru wydawały się przechylać zdecydowanie na korzyść tych drugich. Trudno mi jednak zrozumieć ten cały zestaw najróżniejszych oczekiwań skierowanych w jego stronę oraz tak bardzo napastliwy ton komentarzy, tym bardziej, że najczęściej pobrzmiewa on z ust ludzi doskonale zdających sobie sprawę kim jest Herbie Hancock dzisiaj i jakie są jego muzyczne czy rynkowe zapatrywania. Zapytam więc tak, czego się spodziewaliście? Z czym na ten koncert przyszliście? Czy przypadkiem nie było tak, że głównie z marzeniem, żeby w jakiś cudowny sposób powrócił Herbie Hancock sprzed lat?