Skrzyżowanie Kultur 2012: Suma kultur.

Autor: 
Maciej Karłowski
Autor zdjęcia: 
Krzysztof Machowina

Warsztaty stały się już tradycją festiwalu Skrzyżowanie Kultur. Tradycją także jest, że w klubie festiwalowym grają swój powarsztatowy koncert uczestnicy, ale także dają występ galowy już na głównej scenie mistrzowie. 

I takie koncerty mają niezaprzeczalne walory. Jednym z nich jest fakt artystycznego zaistnienia na scenie muzyków, którzy w innych okolicznościach wcale mogliby się nie spotkać. Niepowtarzalność, unikatowość, a wręcz jednorazowość takich spotkań to atut ogromny. Sądzę, że zarówno dla samych muzyków, jak i dla publiczności mającej wówczas okazję uczestniczenia w dziejącym się tu i teraz krzyżowaniu się kultur. Idea festiwalu staje się więc bytem niejako ożywionym, ewoluującym na naszych oczach. To niewątpliwie atut kolejny. Takie spotkania na scenie to również czas kiedy nieraz nawet bardzo hermetyczne kultury muzyczne mają szansę odnajdywać swoje wspólne mianowniki i splatać się w jeden głos. Tak więc otworzyć się może przed nami kraina muzycznym miodem i mlekiem płynąca, polikulturowa, w której żadna tradycja nie jest ważniejsza od innej.

Koncerty takie budzić jednak mogą także pewne wątpliwości, bo ostatecznie wcale tak często nie zdarza się, że możliwość takiego spotkania międzykulturowego skutkuje w istocie powstaniem nowej i ciekawej wartości. Owszem i na scenie muzycy i publiczność dobrze się bawi, niemniej jest to tylko entertainment. Pretensji do takiego stanu rzeczy mieć nie można, bo ostatecznie koncert mistrzów to taki grand final, ani mnie ani więcej. Tak suma kultur, której wynik nie koniecznie musi być dodatni.

I tak też było w czwartkowy wieczór. Wystąpili na scenie muzycy w recitalach solo(Vladiswar Nadishana, Aleksey Arkhipovskiy), w zmontowanych okolicznościowych duetach (Jyotshna Srikanth/Bijan Chemirani; Vladiswar Nadishana/Dima Gorelik), dwóch dużych ansamblach oraz w wielonarodowym tutti, podczas którego na scenie pojawili się wszyscy. Było więc radośnie, w nastroju, że posłużę się nomenklaturą jazzową, jam session, ku uciesze i satysfakcji wszystkich. Prawdziwe ucieleśnienie world music. Były momenty lepsze i gorsze, ale całość wieczoru zdominował jedyny muzyk, który jako takich warsztatów nie poprowadził – mistrz bałałajki Aleksey Arkhipowskiy. Nie bez przyczyny nazywają go Jimmy Hendrixem bałałajki, a czasem jeszcze mocniej bałałajki Paganinim, jakkolwiek zabawnie by to nie brzmiało. Arkhipowsiy opanował grę na tym instrumencie tak, że aż trudno uwierzyć. Jest wirtuozem, który z odrobiną elektroniki ( efekt zwany delay) myślę na trwałe zmienił u wszystkich ugruntowane jak sądzę wyobrażenie o bałałajce jako instrumencie co najwyżej śmiesznym. Huraganowe sola, oszałamiające tremola, zawrotna prędkość i świadomość tego co może trzystrunowy instrument z sobie kryć sprawiła, że w pierwszym przynajmniej utworze popłynęła piękna wielopłaszczyznowa muzyka. Potem było już gorzej bo zaczął się popis ludyczny z „Lotem Trzmiela” niezobowiązująco czy utworem „Popcorn” wplatanym w pirotechniczne pasaże. Nastrój szlag trafił, ale to nic zabawa była przednia na tyle, że mało kto zastanawiał się nad tym, że muzyka nie rodzi pod palcami wirtuozów, ale w głowach artystów.