Skrzyżowanie Kultur 2012: muzyka jak modlitwa!

Autor: 
Maciej Karłowski
Autor zdjęcia: 
mat. prasowe

Porównanie do koncertu mistrzów aż cisnęło się na usta. Titi Robin grający na gitarze i buzuki przywiózł ze sobą zespół międzynarodowy, „Riverbanks“. W skład grupy weszli Sinan Celik, kaval/flet turecki (Turcja); Murad Ali, sarangi (Indie); Mehdi Nassouli, guembri/gitara afrykańska, śpiew (Maroko); Francis Varis, akordeon (Francja), Ze Luis Nascimento, bębny, instrumenty perkusyjne (Brazylia). Oto więc nastąpiło kolejne krzyżowanie kultur, ale nie był to jednorazowy gest jak to miało miejsce podczas koncertu mistrzów.

Robin w taki sposób działa od wielu lat i takie działanie uczyniło go słynnym. Jego grupa, niezależnie od tego jak bardzo jest międzynarodowa i z jak bardzo odległych stron świata pochodzą jej członkowie jest zespołem, który nad swoją muzyką regularnie pracuje. Przekraczanie granic jest więc dla niech codziennością twórczą, także granic określających jaką muzykę na jakich instrumentach można grać. U Robina jak widać każdą na każdym. I tak w roli niemalże rockowo pojętego basu wystąpił marokański guembri, nadsekwańskie walczyki wybrzmiewały grane na sarangi. Był flet kaval i jego wirtuoz Sinan Celik, była wirtuozeria pozostałych muzyków wprzęgnięta w propozycję będącą niemal typowym przykładem eklektyzmu opieczętowanego znakiem world music. I podobało się to wszystko bardzo, choć tak naprawdę, poza energią scenicznego show nie wiodło do prawdziwie mocnych estetycznych przeżyć.

Inaczej natomiast rzecz wyglądała w finale wczorajszego dnia. Nawet gdyby podczas tegorocznej edycji Skrzyżowania Kultur nie było dotychczas ani jednego dobrego koncertu (a przecież były takie!) i ze wsząd rozlegały by się tylko narzekania, to finał szóstego dnia festiwalu stanowiłby rekompensatą za wszystkie rozczarowania.

Jeszcze kilka lat temu, kontakty z tak specyficzną i tak ogromnie oryginalną sztuką jaką jest quawwali mogłyby nie spotkać się z tak entuzjastycznym przyjęciem. Ba mogłyby nawet nie zostać z należytą uwagą odnotowane. I nic nie pomogłaby pozycja i popularność nieżyjącej już legendy tej wokalnej sztuki Nustrata Fateha Ali Khana, który przecież objechał ze swoimi natchnionymi dźwiękowymi spektaklami cały świat.

W  piątek mieliśmy okazję doświadczyć głosu jego następcy. Tak sięo nim mówi, choć jest postacią dla świata zachodniego raczej enigmatyczną. Warszawski koncert Razy Khana był jego pierwszym zaśpiewanym poza granicami Penjabu. Przez lata Khan odmawiał wyjazdu z rodzinnego miasteczka, argumentując, że śpiewa dla Boga, i tu gdzie jest mu dobrze. W końcu jednak uległ namowom, albo może sam zdecydował, że czas podzielić się swoją muzyką z resztą świata. Jakiekolwiek nie były powodu zmiany decyzji, dla nas to bardzo dobrze. Warto jednak w tym miejscu odnotować, że występ Khana to nie koncert, ani też show policzony tak, by zrobić na publiczności wrażenie. To raczej natchniona modlitwa wyrażona ekstatycznymi frazami, głosem onieśmielającym swoją siłą, skalą, barwą oraz ekspresją. Khanowi towarzyszyło sześciu muzyków, jeden z nich podobnie jak Khan grał także na harmonium. Wśród nich pięciu wspierało go śpiewem, jeden tablą.

Właściwie brakuje słów, aby opisać emocje towarzyszące przyniesionej przez niego muzyce. Wymyka się ona opisom, i chyba nie jest przeznaczona do opisywania. Bo jak opisywać tak bardzo osobistą wypowiedź nie tyle wielkiego śpiewaka, co człowieka rozmawiającego z najwyższym, której my co najwyżej możemy się przysłuchiwać. I bez znaczenia jest w tej perspektywie, że Khan pochodzi z rodziny chrześcijańskiej, że uważa chrześcijaństwo i islam za dwie drogi prowadzące do tego samego źródła wszechrzeczy i, że więcej te drogi łączy niż dzieli.

W Warszawie nie wystąpił jako ambasador czy misjonarz. Nie przyjechał by cokolwiek krzewić albo promować. Przyjechał, żeby zaśpiewać swoją  natchnioną, ponad dwugodzinną, w bardzo ludzki sposób wstrząsającą modlitwę. Po takim doświadczeniu nie chce się słuchać niczego, no chyba, że tylko ciszy.