Quantum Trio w sopockim Teatrze BOTO
Fakt, iż (zwłaszcza przy współczesnej nadprodukcji muzyki) oryginalny pomysł na siebie wielu składom znaleźć trudno. Nie jest to jednak nieosiągalne, choć sztuka ta wymaga spełnienia kilku niezmiennych od zawsze warunków, które często w obliczu wymuszanych okolicznościami artystycznych kompromisów schodzą na drugi plan. Obok wyobraźni muzycznej i kreatywności, wzmożonej pracy nad materiałem przede wszystkim wymaga to czasu, którego przy mnogości jednocześnie prowadzonych działań jest zawsze za mało. Warto jednak nie ulegać presji wszechobecnej gonitwy cechującej dzisiejszy świat i robić swoje – wówczas może się okazać, że wyrobienie własnego soundu i nowej jakości wcale nie wymaga stylistycznych czy jakichkolwiek innych przesadnych wolt.
Tak to trochę wygląda w przypadku Quantum Trio, które w ubiegłym tygodniu wystąpiło w sopockim Teatrze BOTO z dwuczęściowym koncertem: w pierwszej przypominając materiał znany z doskonale przyjętego debiutu, w drugiej prezentując utwory, nad którymi praca ciągle trwa. Otrzymaliśmy więc pełen obraz tego, czym Quantum Trio jest dzisiaj i w którym kierunku zmierza.
Mówi się czasami, że w kategorii „młody obiecujący zespół” można tkwić długie lata, jednak tutaj mamy do czynienia z zespołem koncepcyjnie w pełni dojrzałym. Specyficzny sound tria w zestawieniu tenor/soprano sax – piano – perkusja i skuteczne, niebanalnie zaaranżowane acz chwytliwe kompozycje to coś, co pozostaje u nich niezmienne. Kwestią znaczącą w sytuacji koncertu było jednak rzucające się w oczy duże zdyscyplinowanie muzyków. Mimo iż świetnie zapewne ograny repertuar z „Gravity” w wersji live wzbogacony został o szereg ornamentów, a gradacja wewnętrznych napięć prowadziła do ekspresyjnych rozwiązań rodem z najlepszych tradycji „spiritual jazzu” (vide choćby krótkie bezpośrednie nawiązanie Michała Ciesielskiego do A Love Supreme), zespół twardo trzymał się podstaw kompozycji, nie pozwalając sobie na podróż w rejony całkowicie wolnej improwizacji. Demokratycznie rozdzielane obowiązki w zakresie utrzymywania pulsu pozwalały przy tym rozwinąć skrzydła poszczególnym muzykom: Luis Mora Matus mógł np. uderzyć soczystą solówką podczas gdy groove dwoma akordami utrzymywał pianista Kamil Zawiślak, ten z kolei został później wypuszczony na szerokie wody przez tenor Ciesielskiego itd. Działo się to wszystko bardzo płynnie i wzbogacało koncertową narrację, czyniąc z muzyki tria spektakl tym ciekawszy.
Płynnym wymianom i aranżacjom znamionującym dużą elegancję i nie mniejszą lekkość poruszania się w materii kompozycji (nie wspominając o czystości brzmienia, bo to chyba jasne) towarzyszyła także stale obecna swoista przebojowość, tkwiąca w melodyjnych motywach wielu spośród utworów: zarówno tych starszych jak And If Salfate Was Right? czy Momentum (które powinno z marszu zawojować listę przebojów i to nie tylko jakiegoś smooth radia) jak i nowszych, czekających jeszcze na rejestrację (Entanglement). Michał Jan Ciesielski, Kamil Zawiślak i Luis Mora Matus operują wykutym już charakterystycznym brzmieniem i językiem kompozycji bardzo sprawnie i tworzą zespół nie na żarty klasowy, gotowy na sceny klubów i festiwali, na które miejmy nadzieję znajdzie drogę.
- Aby wysyłać odpowiedzi, należy się zalogować.