Pharoah Sanders - prawdopodobnie najlepszy saksofonista na świecie!

Autor: 
Piotr Jagielski
Autor zdjęcia: 
Krzysztof Machowina

O tym, że Pharoah Sanders był legendą muzyki jazzowej i saksofonistą obdarzonym wyjątkowym, niepowtarzalnym brzmieniem, nie trzeba chyba nikogo przekonywać. Ornette Coleman powiedział o nim, że jest „prawdopodobnie najlepszym saksofonistą na świecie” a Ornette wie o czym mówi. To było na przełomie lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych, kiedy Sanders nagrywał swoje najbardziej udane płyty (choćby najsłynniejszą - „Karmę”), współpracował z Johnem Coltranem i wprowadzał duchowość i filozofię wschodu w obręb muzyki jazzowej.

Pharoah wniósł do rozwoju kierunku free-jazzu zupełnie sporo. Jednak bielski koncert nie miał na celu rozwijanie koncepcji dalej czy przynajmniej pracy na jej granicach. Jeśli ktoś przyszedł nastawiony na rewolucję – musiał spokojnie usiąść i przygotować się na akademię pod pomnikiem, ale przynajmniej w dobrym wykonaniu. Pharoah nie chce już chyba burzyć murów – swoje już naburzył i nabudował, teraz może się spokojnie oddać dobrej zabawie. I dobra zabawa została dostarczona.

Zaraz po godzinie dwudziestej brodata, siwa postać pojawiła się na scenie w kolorowym stroju, muzycy rozsiedli się wygodnie na swoich pozycjach i zaczęli koncert. I to zaczęli dosyć mocno. Sanders długo przymierzał się do pierwszej nuty, jakby przekomarzając się z publicznością podnosił saksofon do ust tylko po to, żeby zaraz odłożyć go z powrotem. Wreszcie się przełamał a potem dźwięki posypały się już lawiną. Nawet jeśli Sanders nie gra już tak porywająco jak kiedyś, nie sposób nie docenić jego brzmienia. Silny, masywny dźwięk rozchodził się po wypełnionej sali a Pharoah serwował raz na jakiś czas swoje firmowe przedęcia. Sanders generalnie nie należał nigdy do instrumentalistów wybitnych technicznie, jednak udała mu się rzecz istotna – ucznił z tego swój atut. Sam przyznawał się do tej ułomności wielokrotnie, jednak w jego przypadku znacznie większą wartością od technicznej sprawności jest uduchowienie. A głos saksofonu Sandersa jest głosem uduchowionego muzyka. Nadal.

Nawet jeśli, trzeba to chyba przyznać, po mniej więcej godzinie gry formuła zaczęła się nieco wyczerpywać, to i tak oglądanie na scenie tak radośnie usposobionego muzyka sprawiało przyjemność. I o przyjemność chodziło. Nie był to występ legendy przypominający niedawny koncert Sonny'ego Rollinsa, który zaskoczył wszystkich nie tylko sprawnością techniczną i panowaniem nad instrumentem ale przede wszystkim żywotnością intelektualną. Sanders nie ma dziś już wiele do powiedzenia, ale nie szkodzi, ponieważ w trakcie swojej długiej i obfitej w wypowiedzi artystyczne kariery, zdążył się już nagadać. To jednak nie powstrzymywało go od opowiadania – i niestety powtarzania się.

Siły wypowiedzi starczyło na niecałą godzinę, później była to frajda głównie dla fanów jego gry do których nieśmiało się zaliczam. Mimo jednak mojej sympatii dla uroczo-ekscentrycznego muzyka, muszę przyznać że dalsza część koncertu była, cóż, nieco nudnawa. Różnica między Rollinsem a Sandersem polega z grubsza na tym, że Sonny ciągle szuka a Sanders zadowolił się chyba tym, co znalazł jakiś czas wcześniej. Niemniej Pharoah oczarował publiczność tańcząc, człapiąc niezdarnie po całej scenie podczas gdy jego muzycy oddawali się kolejnym popisom solowym. To był po prostu bardzo przyjemny wieczór w towarzystwie niegdyś wielkiego i pomysłowego muzyka wyznaczającego kierunki, a dziś – legendy.

Na dwugodzinny koncert złożyło się pięć utworów – wśród nich zarówno kompozycje bardzo intensywne rytmicznie i „mocne” jak i nastrojowe ballady. Nie zabrakło oczywiście hitu - „Lord Creator Has A Masterplan”, którym saksofonista pożegnał się z publicznością śpiewając, tańcząć i ogólnie dobrze się bawiąc. I fajnie.