Peter Brotzmann 2023 - koncerty dla wyznawców

Autor: 
Maciej Karłowski
Autor zdjęcia: 
mat. promocyjne

Peter Brotzmann przyjechał znowu do Warszawy. Przyjechał do miejsca, które lubi, do ludzi, których obdarzył swoją sympatią i do publiczności, o której wie, że jest mu wierna jak polska prawica myśli endeckiej.

Przyjechał ze swoim najbardziej dziś gwiazdorskim kwartecie, w którym dwaj Brytyjczycy, Steve Noble i John Edwards krzyżują kreacyjne szpady z Amerykaninem, Jasonem Adasiewiczem. Pewnie bez ryzyka popełnienia faux pas można zaryzykować stwierdzenie, że to jeden z najświetniejszych Brotzmannowskich małych ansembli i do tego ansembl idealnie uszyty na czas zmian, jakie w ekspresji lidera w ostatniej dekadzie zachodzą. Idealny też na okres po pandemiczny, który lider przeszedł na szczęście zdrowy, choć nie bez zdrowotnych komplikacji. To komunał rzecz jasna, ale posłużmy się nim raz jeszcze, Peter Brotzmann złagodniał. Jego ryk już nie jest jak to bywało wcześniej niszczycielskim tsunami zmywajacym brudy. Nie wyrywa z posad świata, ani już chyba nie ma mocy pożogi, w której płomieniach świat się spala się do cna i powstaje oczyszczony, nagi i piękny. Nic w tym dziwnego. Peter Brotzmann za niecały miesiąc rozpocznie osiemdziesiąty trzeci rok życia i dzisiaj upozowany jest bardziej na weterana niż na prężne, zbrojne ramię free jazzowej rewolty.

W Pardon to tu gościł przez dwa dni. Każdego zagrał po dwa sety, z których miałem okazję usłyszeć trzy. Ten czwarty jak dowiedziałem się z kuluarowych rozmów był najświetniejszy i świetniejszy o wiele bardziej niż to co do tej pory razem z bandem udało mu się kiedykolwiek osiągnąć. Jak donosił kwiat freejazzowej, medialnej, warszawkowej i nie tylko warszawkowej socjety, a zebrała się ona w Pardonie z pokażnej liczbie, zdarzyły się w jego trakcie rzeczy niezwykłe, zadziwiające, olśniewające i spektakularne, a przede wszystkim zupełnie inne niż podczas pozostałych setów. W oczywisty wiec sposób moje obserwacje tego czego byłem świadkiem muszą być obarczone skandaliczną niewiedzą i przeogromną niedoskonałością.

To dobry moment żeby wszyscy nietolerujący ostentacyjnej nierzetelności i dziennikarskiej amatorszczyzny odeszli od komputerów, smartfonów czy czegokolwiek używacie do czytania poza oczami.

Ja tymczasem zaryzykuję podzielenie się swoimi wrażeniami możliwie w jak najbardziej lapidarnej i skondensowanej formie. Otóż Peter Brotzmann to postać i jako postać na scenie świata muzyki, malarstwa, grafiki czy artystycznych manifestów razem wziętych. Nic nie jest w stanie odebrać mu tej pozycji i uważam, że każdy, kto powziąłby zamiar umniejszenia jej naraziłby się na niewybredne epitety, że jest głupi lub głuchy i ślepy. Jako z postacią w świecie kultury XX i XXI wieku nie ma jak z Brotzmannem dyskutować. Trzeba ją uznać w perspektywie ogólnego postrzegania rzeczy jako ikonę i tyle.

Można jednak, i do tego gorąco zachęcam przyjrzeć mu się także jako muzykowi, który co prawda ma wielkie nazwisko i rzuca wielki cień na otoczenie, ale także reprezentuje w założeniu ten rodzaj muzycznej filozofii, która zakłada, jako ideę założycielską twórcze partnerstwo pomiędzy artystami, a za narzędzie kreacji nie tylko umiejętności instrumentalne, ale przede wszystkim zdolność do budowania zbioru wspólnego najlepiej bez zapędów autorytarnych. I w tej perspektywie jest w moim odczuciu z Brotzmannem spory kłopot.

Na scenie od dekad Brotzmann jawi się jako hegemon, z którym się nie rozmawia, nie dyskutuje, któremu można co najwyżej oddać salut. Albo stajesz w jego obozie albo precz.

Tak na dobra sprawę niewiele było w jego historii przypadków, jeśli w ogóle takowe były, że wielki generał oddawał pole innym i skłonny był przyjąć inny niż własny punkt widzienia czy słyszenia.

„Rzeźnik z Wuppertal” – tak naprawdę urodził się w Remscheid) - wyjątkowo niesmaczne i raczej ohydne niż trafne określenie – przylgnęło do niego trochę, ale choć to politycznie nie za bardzo poprawne, to jednak łatwo znaleźć liczne przykłady jego prawdziwości. Ślady tego zauważalne są od dekad. Na własnej skórze mogliśmy każdego koncertu Brotzmanna, szczególnie mocno podczas fety z okazji 75 urodzin obchodzonych w Pardon To Tu, kiedy to udało mu się niemal wszystkie wielkie indywidualności muzyczne sprowadzić to rangi przybocznych, których zadaniem ma być tylko wzmacnianie bojowych kanonad jubilata. Słyszalne było to także i podczas tej ostatniej dwudniowej rezydencji w Pardon, choć tym razem kanonier słabszy, amunicja nie najbardziej precyzyjna i samo działo poważnie nadwątlone.

Jedni powiedzą, że podczas warszawskich koncertów wielki lider dał reszcie o wiele więcej miejsca na kreację i, że to niechybnie najlepsze świadectwo jego wielkości. To prawda trzy sety jakich byłem świadkiem w istocie dawały więcej niż zwykle przestrzeni pozostałym. Ciekawe tylko czy stało się tak dlatego, że nastąpiła rewizja poglądów na wspólna kreacje czy wiek nie pozwalał znowu zmiażdżyć w zarodku to co ciekawe, dyskursywne i potencjalnie zaskakujące.

Nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że z prawdziwie fascynującymi momentami twórczymi miałem do czynienia dopiero wówczas, gdy w akcji pozostawała reszta bandu, uwolniona od monochromatycznej, krzyczącej narracji lidera. Jakby to było ciekawie posłuchać kwartetu Brotzmanna bez Brotzmanna. Może kiedyś się to zdarzy!

Zanim jednak to nastąpi Peter Brotzmann w całej swojej ikoniczności i nieomal zerowej zdolności koalicyjnej na zdrowych zasadach miażdży kolejny raz, zarówno zmysły słuchaczy, jak i kreatywność muzyków z nim grających. Sam Brotzmann, opisywany często, zresztą absurdalnie, jako najgłośniejszy saksofonista świata, od zawsze powtarzał, że nie było to nigdy jego celem i że woli słyszeć muzykę jako timbre. Nigdy jednak też nie opowiadał o swojej sztuce jako o dziedzinie powinowactwa różnych artystycznych wyobraźni. Słychać to było doskonale kiedy po przerwach w kolektywnej grze zabierał głos frazami, które tylko na początku dawały iluzję interakcji i niemal od razu potem przechodziły w zwyczajowy rozdzierający krzyk.

Ale czy na pewno było to słychać? Mam nieodparte wrażenie, że na sali w Pardon To Tu zgromadzili się nie tyle słuchacze i miłośnicy muzyki improwizowanej, ale wyznawcy z kościoła św. Piotra z Wuppertal. Brotzmann gra właśnie dla nich, a oni chcą tego, za co go niegdyś pokochali. Przyznac trzeba, że to perfekcyjnie zestrojenie własnej wizji z oczekiwaniem odbiorcy. Tylko muzyki trochę żal.

Jednak o tym dowiemy się już bardziej od nadchodzących pokoleń, dla których ryczący głos będący swoistym katharsis, z całym swoim społeczno-kulturowym bagażem, nie będzie aż tak istotnym głosem w procesie budowania opinii o tym wielkim skąd inąd twórcy. O ile oczywiście zechcą sobie na jego temat jakąkolwiek opinię budować. Z ust jednej z takich młodych, powiedzmy „nieuświadomionych” jeszcze słuchaczek usłyszałem taką oto opinię: Cieszę się, że byłam na tym koncercie. Zrobił na mnie ogromne wrażenie, szczególnie pierwszy set. Cieszę się tym bardziej, że mogę teraz śmielej temat ważności saksofonowej i muzycznej sztuki Brotzmanna zamknąć i zostawić za sobą.

Ciekawe czy okaże się to głos pokolenia czy tylko osobną indywidulaną opinią.