Mózg Festival: Helmut Nadolski Mag-Mobile

Autor: 
Alicja Dylewska
Autor zdjęcia: 
Bogdan Adamczyk

Czesław Niemen mawiał o nim, że „Jest mistrzem swojego instrumentu. Stworzył własną muzykę nacechowaną niewiarygodną wprost siłą. Jest artystą wrażliwym, obdarzonym wielką wyobraźnią – muzykiem, który dźwiękami maluje obrazy swej głęboko osobistej wizji.” - Helmut Nadolski wystąpił na bydgoskim Mózg Festivalu.

Helmut Nadolski, zwany Magiem kontrabasu to postać znana obecnie niewielkiemu gronu odbiorców. Uznawany za czołowego polskiego awangardzistę lat ’70, na niewielu płytach zaznaczył swą obecność. Najważniejsze to„Medytacje” z 1975 roku, , „Four Dialoques with Coscience” z 1973, „New Musik from Poland – H. Nadolski” z 1979 i „Jubileuszowa Orkiestra” z 1983.

Artysta posługując się symboliką obrazu, dźwięku i słowa nadaje swoim występom wymiar mistyczny. Muzyka tworzona przez kontrabasistę nie poddaje się definicjom. Wydarza się w momencie wydobywania dźwięków z instrumentu dokładnie w takie formule, jaką pragnie jej nadać twórca tu i teraz.

Niejako podniosłości spektaklu dodaje czerń stroju muzyka i biel kontrabasu, który traktuje z niezwykłą uczuciowością, nadając jej miano „moja panienka, kiedy zrywa z niego okalającą szatę, pragnąc przedstawić publiczności.

Nadolski od lat ’90 realizuje performance „Mobile”, łącząc różne formy sztuki – obraz, muzykę i medytację. Tak też objawił się wczorajszego wieczoru, podczas koncertu odbywającego się w ramach siódmej edycji Mózg Festivalu. . Na początku przedstawił tekst poetycki, po którym nastąpiła część muzyczna, ilustrowana w tle falami oceanu.

Muzyka popłynęła niespiesznie, subtelnie wprowadzając publiczność w klimat spokojnie płynących fal wielkiej wody, które być może dopiero budziły się ze snu. Był to jak gdyby moment zaprzyjaźniania się z kolejnymi odsłonami, które miały po sobie następować.

Zamaszystymi posunięciami smyczka wprawiał w drżenie kolejne struny, z wyczuciem i harmonią dostrajając się do żywiołu wody. Co jakiś czas spokój przerywany był szorstkimi tarciami w niskich tonacjach, przechodząc w szybsze tempo, naznaczając momenty przebudzeń. Wówczas fale stawały się żywsze, jakby tchnięto w nie życie, żywiołowo i z naturalną siłą uderzając o skały, rozpryskujące się na mniejsze struktury. Dźwięki nabierały prędkości i mocy, tworząc mroczną atmosferę głębi, by po chwili wyciszać się i stapiać z tłem spokojnie falującej wody. Nie zabrakło również uniesień, także w ich namacalnej postaci, kiedy to artysta wzniósł podczas gry swój instrument, jakby chciał wraz z nim zastygnąć w przestrzeni nad sceną.

Doprawdy niesamowity był to występ, którego zwieńczeniem były metaliczne dźwięki obijających się o siebie dzwonków, którymi artysta potrząsał z niemałą siłą, by u końca bezwładnie i z hukiem upuścić je na scenę.