Dwie melancholie

Autor: 
Maciej Krawiec
Zdjęcie: 

W warszawskiej komunikacji w okresie poprzedzającym Dzień Dziecka nazwy kolejnych stacji czytają kilkuletnie maluchy. Wypada to naturalnie i, w swej niedoskonałości, uroczo i zabawnie. Bo czyż może nie wywołać uśmiechu na twarzy usłyszenie najpierw poważnego głosu Tomasza Knapika, anonsującego następny przystanek, a po chwili – na przykład rozkosznego „Rondo Zaba” (zamiast „Żaba”)?

Te dziecięce głosy w transporcie miejskim są dla mnie źródłem pewnego konfliktu dźwiękowo-wizualnego. Otóż tak małych dzieci, jak te, które zaangażowano do nagrywania, zwykle w tramwajach nie widać, a więc tą pocieszną lekturę najczęściej słyszy się, patrząc na normalny, czasem bardziej, a czasem zdecydowanie mniej wdzięczny, świat dorosłych.

I tutaj otwiera się pole do estetycznych rozdźwięków. Jak się bowiem czuć, słysząc miły głos dziecka, nieraz sugerujący uśmiech albo tremę, patrząc na dorosłych z bardzo poważnymi problemami: bezdomnością, alkoholizmem czy w patologicznych relacjach, o których świadczy sposób odnoszenia się do ich rozmówców.

W takim momencie błyskawicznie wyświetlają mi się w pamięci fragmenty wybitnego filmu Francisa Forda Coppoli pt. „Rozmowa” z 1974 roku. Specjalista od podsłuchów Harry Caul – w tej roli rewelacyjny Gene Hackman – z pomocą kilku partnerów nagrywa rozmowę kobiety i mężczyzny, przechadzających się po skwerze w San Francisco. W pewnym momencie kobieta dostrzega śpiącego na miejskiej ławce starego obdartusa i mówi do swego towarzysza: „Za każdym razem, gdy widzę takiego staruszka... myślę, że był czyimś dzieckiem... i że miał mamę i tatę, którzy go kochali... a teraz leży tutaj... pół martwy, na ławeczce w parku... i gdzie teraz jest jego mama, albo tata... albo jego wszyscy wujkowie”? Moje wspomnienie tej kwestii jest nieodparte i jej dojmujący sens uwydatnia się w opisanych przez mnie chwilach z komunikacji miejskiej.

Ale to nie jedyny wywołujący ponurą refleksję fragment dzieła Coppoli. Ba, cały film stanowi niezapomniane studium samotności głównego bohatera, który nie wchodzi z nikim w bliskie relacje, mimo że, by dobrze wykonać pracę, musi być jak najbliższej ludzi. Jest podejrzliwy, przewrażliwiony w swojej ostrożności. Przyczyn takiego stanu rzeczy nie znamy – wynika on z bolesnych doświadczeń, a może ogólnie życiowego pesymizmu bądź fobii? Pozostają domysły.

Gene Hackman w nieodłącznym prochowcu to uosobienie zagubionego everymana, który z racji swojego zawodu zna ciemne strony natury ludzkiej, ale nie ma w sobie siły, by stawić im czoła i żyć pełnią życia. Ma fach w ręku, dostarcza zleceniodawcom dobre materiały, ale okazuje się, że jego domysły mogą zwieść go na manowce. W jednym momencie sądzi, że jest panem sytuacji łechtanym przez komplementy, by za chwilę dowiedzieć się, że jego wersja zdarzeń rozbiega się z faktyczną, a w jego mieszkaniu, które uważał za azyl bezpieczeństwa, założono podsłuch.

Pozostaje mu odosobnienie i... jazz. Harry jest miłośnikiem jazzu. Wieczorami w samotności oddaje się hardbopowej muzyce – skomponowanej na potrzeby filmu przez Davida Shire'a – i gra do niej sola na saksofonie. Sola, przyznajmy, niekoniecznie przekonujące: wbrew tonacji i dramaturgii utworów. Na to zwraca uwagę Juan Chattah w książce „David Shire's The Conversation: A Film Score Guide”. Wskazuje, że jego rozpoczęcie gry w muzycznie złym momencie i brak zgodności z harmoniami zespołu to egzemplifikacja jego – jednak – zawodowej niekompetencji. To daleko idąca teza, ale jeśli by traktować drobne filmowe zdarzenia jako symbole ogólniejszych zjawisk, to faktycznie owe muzyczne niedopasowanie bohatera jawiłoby się jako element znaczący w jego charakterystyce.

Bardzo ciekawych muzycznych tropów jest w „Rozmowie” więcej. Chociażby otwierająca scena na skwerze, kiedy życie miejsce z powodzeniem animuje grany na żywo jazz tradycyjny. Z kolei główne motywy grane są solo na fortepianie, co przydaje filmowi aury osamotnienia i tajemnicy. Siła psychologiczna tego dzieła wynika więc nie tylko ze scenariusza, gry aktorskiej, palety barwnej zdjęć, ale także z precyzyjnej koncepcji muzyki.

Jak to się ma do mojej opowieści z komunikacji miejskiej? Pewnie tak, że przez pozornie nieznaczący, drobny epizod dnia codziennego – a tym było moje słuchanie dzieci czytających nazwy przystanków – można zamyślić się nad uniwersalną sztuką, która rezonuje w pamięci. Melancholia z warszawskiego tramwaju zlała się z melancholią filmowego klasyka.