Z wielości jedność. Piękni Marzyciele Billa Frisella w Studiu Koncertowym Polskiego Radia

Autor: 
Mateusz Magierowski
Autor zdjęcia: 
Krzysztof Machowina

E pluribus unum – z wielości jedność. Dewiza Stanów Zjednoczonych to możliwie najbardziej lapidarnie ujęta, zamknięta w trzech słowach historia społeczeństwa, tworzonego przez emigrantów z każdego niemal zakątka świata. Obywatelem amerykańskim – i to bez mała nie byle jakim – jest Bill Frisell, jeden z najwybitniejszych współczesnych gitarzystów jazzowych, który w swojej twórczości zwykł notorycznie przekraczać granice muzycznych gatunków. O tym, jak doskonale do muzyki Frisella  (notabene bardzo często sięgającego do bluegrassowych, bluesowych czy folkowych źródeł amerykańskiej tradycji muzycznej) pasuje motto jego ojczyzny przekonać się mogli  zgromadzeni piątkowy wieczór w Studiu Koncertowym Polskiego Radia im. Witolda Lutosławskiego słuchacze.

Frisell odwiedził Polskę po niemal półtorarocznej przerwie – ostatnim razem koncertował

w naszym kraju w 2012 r. we Wrocławiu, gdzie podczas festiwalu Jazztopad w towarzystwie Rona Milesa (kornet), Tony'ego Scherra (bas) i Kenny'ego Wollesena (perkusja) prezentował muzykę,  skomponowaną do niemego filmu „The Great Flood”. Do Warszawy na piątkowy koncert wybitny gitarzysta przywiózł trio funkcjonujące pod nazwą, inspirowaną twórczością określanego mianem „ojca amerykańskiej muzyki” Stephena Fostera: Beautiful Dreamers.

W jego skład wchodzą prócz lidera współtworzący również kwintet, z którym artysta nagrał swoją ostatnią, wydaną w ubiegłym roku płytę „Big Sur” perkusista Rudy Royston i grający na altówce Eyvind Kang. Ten ostatni wiódł prym jako solista w pierwszej, nieco bardziej lirycznej części koncertu, nasyconej melodiami i harmoniami, które prowadziły słuchacza w świat tradycyjnego bluesa i country. Lider rozpoczął oszczędnie, onirycznymi, pełnymi charakterystycznego pogłosu interludiami spinając złożony z kilku kompozycji medley w spójną stylistycznie całość. Druga odsłona występu tria oparta była na budowaniu stopniowo narastającego w bluesowym pędzie napięcia, które swój finał znajdowało bądź to w powrocie do subtelnej melodyki („Strawberries Field Forever” Johna Lennona) bądź też w swawolnej, „połamanej” rytmice. Był zatem blues, było country, był koniec końców autorski aranż jednego z przebojów Beatlesów i wiele intrygującej solowej oraz zespołowej, zakorzenionej w jazzowym idiomie improwizacji. Na tym jednak Piękni Marzyciele nie poprzestali, podczas dwóch bisów swobodnie przeplatając jazzowe standardy  (Gershwinowskie „I Loves You, Porgy”) z drapieżnymi wariacjami freejazzowo-rockowymi. Wielość muzycznych gatunków i swobodnie przekraczanych stylistycznych granic, dzielących muzyczne gatunki imponowała w muzyce tria równie mocno co spójność i wyrazistość muzycznego języka , któremu ostateczny kształt nadawał jakże charakterystyczny sound Frisellowej gitary, opowiadającej sięgającą do wielu wątków, ale zawsze jedną – autorską i autentyczną historię. Nic, tylko pięknie sobie pomarzyć, że będzie ją można usłyszeć za niedługi czas ponownie...