Portal międzygalaktyczny czyli Portico Quartet we Wrocławiu.

Autor: 
Milena Fabicka
Autor zdjęcia: 
Przemek Chimczak

Już nie Anglicy od hang drumu, a Portico Quartet, w pełni osadzający się w świadomości odbiorców. Pojawili się w 2007 z płytą Knee Deep in the Nordsee, a ich styl rozwijał się stabilnie, dając o sobie znać na płytach Black & White Sessions i Isla. Aktualnie są w trasie koncertowej, prezentując materiał z najnowszego albumu Portico Quartet.  Przyznać trzeba, że fani zaniedbywani absolutnie nie są, a serwowane kolejno krążki zdumiewają za każdym razem. Wyraźnie widać, że chłopcy idą w bardziej elektroniczną stronę, jednak wciąż krążąc gdzieś wokół jazzowej materii. Nie jest to ich pierwszy raz w Polsce - w 2010 otwierali Warsaw Summer Jazz Days oraz hipnotyzowali mieszkańców Katowic. Wtedy jednak chyba nie do końca tak znani i chyba bardziej nieśmiali.

Kawałek Window Seat jako pierwszy zabrał gości w kontrabasową (Milo Fitzpatrick), ciemną otchłań, zarówno muzycznie jak i wizualnie, gdyż jedynie kilka smug światła majaczyło gdzieś w tle, a artyści pozostawali pogrążeni w cieniu. Mimo, że Firlej to miejsce raczej kameralne, wydawało się, jakby przestrzeń rozszerzała się w miarę czasu, a publika została wciągnięta gdzieś w inny wymiar. Nie mogło, rzecz jasna, zabraknąć jednego z najbardziej rozpoznawalnych utworów tego krążka, czyli Ruins, który wprowadzał w  pewien niepokój, jednak z rodzaju tych nienarzucających się i podszytych melancholią. Podczas Spinnera Duncan Bellamy nieco intensywniej zaczął angażować syntezatory, tytułem wstępu do futurystycznych struktur jakie zbudował później. W  trakcie następnego numeru : 4096 Colours wraz z s Jack'iem Wyllie rozlali, może niekoniecznie aż tyle co w tytule barw, jednak układały się one perfekcyjnie na zimnych blachach perkusji i metalicznych krzywiznach saksofonu. Keir Vine, nowy członek zespołu, wirtuoz hang drumu - czyli owego niezidentyfikowanego obiektu muzycznego, musiał wykazać się niesamowitą wytrzymałością, budując ze stałą częstotliwością tło pod Lacker Boo. Wtedy to też, repertuar wzbogacony został o samplowany głos, a w zasadzie jęk Duncana, okrążający instrumenty niczym elektron walencyjny, który potem  oderwał się od powłoki, przeskakując na już nieco starszy atom, mianowicie Clipper, znany z przedostatniej płyty - Isla. Kontrastująco rozbrzmiała po nim zupełnie nowa kompozycja pt. Coy Carp, by znów, jak w sinusoidzie, powrócić do Line i wznieść się na Rubidium . Ostatni utwór zmaterializował dźwięk do postaci labiryntów  szklanego miasta , czyli City of glass mający rzekomo pożegnać publikę. Na szczęście nie obeszło się bez bisu i również "islowego" Dawn patrolu z kulminacyjną ilością syntetycznej improwizacji.


 

Pamiętam jak dziś zwyczajnie ubranych chłopaków z nieco przestraszonym wzrokiem grających w Sali Kongresowej - aż miło popatrzeć jak rozwinęli się przez te dwa lata. Wyglądający najnormalniej na świecie, wciąż na luzie (o czym może świadczyć saksofonista w t-shircie założonym na lewą stronę), lekko, z pasją i bez artystycznego nadęcia. Jedna rzecz pozostaje w tym równaniu constans - niezwykłe zaangażowanie w to, co tworzą na scenie oraz charakterystyczna pozaziemska energia. Na całe szczęście zmienna Steepless nie zaplątała sie wczoraj w rozpisce ...

PS. Dla potencjalnych uczestników międzygwiezdnych podróży mamy dobrą wiadomość, jeszcze dziś można będzie posłuchać Portico Quartet w Fabryce Trzciny , natomiast jutro odwiedzą Gdańsk.