Pamiętniki z wakacji: KROMER FESTIVAL w Bieczu

Autor: 
Kajetan Prochyra
Autor zdjęcia: 
facebook.com/kromerfestival/

"Nie znam się na jazzie." To standardowy odzew gdy mówię komuś jaką muzyką się interesuje. Wtedy najczęściej rozpoczynam krótki wywód o tym, że “muzyka to emocje”, “nie trzeba się na jazzie znać, żeby się nim cieszyć”, “powiedz mi jaką muzykę lubisz, a powiem Ci jaki jazzowy wykonawca może przypaść Ci do gustu” itd. A co słyszą entuzjaści muzyki dawnej? Czy w ogóle słyszą jeszcze jakąś odpowiedź, a może skonsternowany delikwent, który liczył na niezobowiązujący small-talk lub zobowiązujący networking, zdążył już zostawić w zamkniętych drzwiach obrys swojej zatrwożonej sylwetki? Nie znam się na muzyce dawnej i właśnie dlatego przyjechałem na Kromer Festival. Nie będzie tu więc fachowej oceny wykonawców czy... No właśnie. To tekst dla tych, którzy nie wiedzą, a może nawet nie chcą wiedzieć jak ocenia się wykonawców muzyki dawnej. Chciałbym jednak byśmy za rok spotkali się wszyscy na II Kromer Festiwalu w Bieczu.

KTO?
Marcin Kromer to patron idealny - biskup, dyplomata, teoretyk muzyki, humanista, który w XVI-wiecznej Europie sławił imię Polski. Nie dziwi więc, że jego imię noszą ulice w Warszawie, Bydgoszczy, Krakowie, Wrocławiu - i oczywiście w jego rodzinnym Bieczu. W mieście na granicy Małopolski i Podkarpacia ma Kromer swoją ulicę, pomnik, plac i muzeum. Nie miał jednak dotąd festiwalu - i to pojawia się prawdziwa odpowiedź na pytanie: kto? Filip Berkowicz - człowiek, który potrafił uczynić cool Krzysztofa Pendereckiego, łącząc go choćby z gitarzystą Radiohead Jonnym Greenwoodem, na swym znakomitym festiwalu Sacrum Profanum wyprawił najlepsze przyjęcie urodzinowy dla Steve’a Reicha, jakie spotkało wielkiego kompozytora od 70 lat - a wreszcie muzykę dawną prezentuje od morza (gdański Actus Humanus) do… Wawelu (krakowskie Misteria Paschalia). Gdy więc Berkowicz ogłosił, że jedzie do Biecza, melomani wiedzieli, że nie muszą o nic pytać, a po prostu spakować się do drogi. Razem z dyrygentem, organistą dyrektorem zespołu Capella Cracoviensis -  Janem Tomaszem Adamusem - stworzylii program muzycznego festiwalu, który w zabytkowych śwątyniach i na ulicach malowniczego Biecza, zwanego niekiedy polskim Carcassonne, prezentować będzię muzykę dawną - od średniowiecza po klasycyzm.

GDZIE?
Zawsze z zazdrością patrzyłem na malownicze miasteczka zachodniej Europy. Na te bawarskie kobierce kwiatów sypiące się równiutko z każdej balkonowej donicy. Na te malowane domki, zbyt piękne by były prawdziwe. Na czyściutkie ryneczki, upstrzone kawiarnianymi stolikami, z nad których dymi dobra kawa i gorący Apfelstrudel. Przede wszystkim jednak pociągająca w tych widokach była tradycja - ciągłość by o ten bajkowy krajobraz dbać - by się nim szczycić. Naszą tradycję najpierw zapuściła historia, zabetonowała architektura domków jednorodzinnych w stylu “klocek polski” - a ostatnia dekada poprawiła jeszcze wykładając wszelkie ślady brukowej historii Polski, kostką Bauma. Tak przynajmniej mi się wydawało. Oto Biecz może mieć swoje średniowwieczne mury obronne, swoją turmę, swoją legendę o zbóju Beczu, swojego Marcina Kromera i przede wszystkim mieszkańców, dumnych ze swojego miasta. Przed jednym z koncertów podsłuchałem taką wymianę zdań dwóch pań, które za chwilę, leżąc na leżakach, na specjalnie zamkniętej dla ruchu ulicy Grodzkiej, miały wysłuchać pieśni Johna Dowlanda w wykonaniu kontratenora Dominique’a Visse i lutnisty Erica Bellocqa.

Takiego doświadczenia jeszcze nie miałam - mówi pierwsza, moszcząc się w leżaku.
A wiesz, byliśmy w Teleexpressie i TVP info - odpowiada jej koleżanka.
Wy?
No Biecz! I w Telexpressie i jeszcze w Pytaniu na sniadanie!

Inna pani przyniosła ze sobą operową lornetkę, by lepiej widzieć muzyków, którzy bez nagłośnienia - w naturalnej akustyce dziedzińca Muzeum Ziemii Bieckiej wykonywali “In darkness let me dwell” czy “Gaillard lachrimæ”. Wśród publicznosci była tez stosunkowo spora grupa melomanów poniżej pierwszego roku życia. Dla nich, a moze bardziej dla ich nieco starszego rodzeństwa organizatorzy przygotowali kartę Kromera, na ktorej dzieci zbierać mogły naklejki z bohaterami kolejnych koncertów. Wcale niełatwe zebranie kompletu naklejek - niektóre koncerty kończyły się nawet po północy - gwarantowało nagrodę. Ten drobny gest organizatorów sprawił, że na poważnym festiwalu muzyki poważnej, stworzyła się przestrzeń dla prawdziwie rodzinnego święta. Świąteczny wymiar festiwalu podkreślał też kurant, który z wieży na bieckim rynku o każdej pełnej godzinie wygrywał Allegro z Sonaty Sonaty B-dur RV 34 Antonio Vivaldiego. Całość dopełnił jeszcze weekendowy turniej rycerski - z ozbrojonymi rycerzami, łucznikami czy tańczącymi tańce z epoki damami.

CO?
Przyzwoitość dziennikarska nakazywałaby przejść wreszcie do recenzowania festiwalowych koncertów, ale w perspektywie wyznania jakie poczyniłem na wstępie - guzik się na muzyce dawnej znam - wolałbym podzielić się tymi najintensywniejszymi, osobistymi muzycznymi wrażeniami z Kromer Festivalu.

Z pewnością należał do takich pierwszy koncert rezydentów festiwalu: Capelli Cracoviensis, która w wieczorze poświęconym muzyce renesansu zaprezentowała swój chór kameralny. Koncert ten, we wnętrzu gotyckiej Kolegiaty Bożego Ciała, miał w sobie dramaturgię a nawet pewną spektakularność - przy jednoczesnej prostocie i czystości wykorzystania ludzkich głosów. Wieczór otworzyło “Już się zmierzcha” Wacława z Szamotuł - wykonane przez męską część chóru z samego środka kolegiaty, zgromadzoną wokół XVII-wiecznego pulpitu nutowego - co podkreśla się z dumą: prawdopodobnie najstarszego w Europie.
Utwór ten płynnie przeszedł w organową miniaturę Andrei Gabrielego, w wykonaniu prowadzącego Capellę Jana Tomasza Adamusa. Ta zaś utorowała drogę dla głównego dania tego wieczoru - “Łez świętego Piotra” Orlanda di Lasso. 7-osobowy chór stał się pod rękami Adamusa fantastycznym, wielowymiarowym instrumentem. Słuchając i patrząc na śpiewaków można było odwzorowywać złożoną strukturę utworu Holedra, która to miała w sobie coć bardzo żywego i współczesnego - choć napisana przed przeszło 400 laty. To był piękny i poszerzający muzyczne horyzonty koncert.

Innym intensywnym wrażeniem z Kromer Festivalu był solowy recital Paula O’Dette - amerykańskiego lutnisty, dyrygenta i muzykologa - pięć nominacji do nagrody Grammy przyniosłu mu dwa złote gramofony - ostatni w ubiegłym roku, w kategorii najlepsze nagranie operowe, za płytę “Charpentier: La Descente D'Orphée Aux Enfers”. O’Dette nie wyglądał jednak ani jak Amerykanin ani jak jedna z najjaśniejszych gwiazd festiwalu. Nie rzucając się nikomu w oczy, przemierzał od dwóch dni Biecz, oglądał miasto i słuchał koncertów kolegów. Tymbardziej zaskakujący i efektowny był początek koncertu w barokowym kościele ojców Franiszkanów pod wezwaniem świętej Anny. Oto O’Dette zamiast na scenie pojawił się w progu świątynii i ze swadą fauna otworzył koncert przymierzając światynię, grając i spojrzeniem witając się niemal z każdym widzem tego wieczornego spotkania. Ciekawe czy uprzedzeni byli o tym realizatorzy z Polskiego Radia, którzy koncert ten rejestrowali?
Koncert ten był transowy, choć delikatny, subtelny, oszczędny. Jasne było jednak, że gra dla nas prawdziwy mistrz.

Doświadczeniem z którego jednak nie potrafię się otrząsnąć do dziś był koncert Fabio Biondiego - duet z klawesynistką Paolą Poncet w programie "Storia del Violino in Italia". Twórca orkiestry Europa Galante, koncertujący w najbardziej prestiżowych salach mistrz muzyki baroku. Fajnie, ale co to znaczy? Dla mnie wystarczy tyle, że na scenie staje człowiek, który sprawia, że cały koncert wydarza się gdzieś ponad nutami zapisanymi w partyturze, gdzie każdy utwór - każda jego część - staje się opowieścią. I to nie legendą sprzed 300 lat - ale żywą historią mówioną w pierwszej osobie - jedynie za pośrednictwem instrumentu. To był niebywały koncert - spotkanie - na którym nie padło prawie żadne słowo, a mimo to artysta przekazał nam dobitnie co jest dla niego w muzyce ważne, jak gęsto i daleko sięgają ścieżki jego muzycznego zainteresowania. To było misterium, bez jednego zbędnego dźwięku czy ozdobnika. Popis bez popisywania się. Koncert, który mógł odmienić słuchacza. W moim przypadku sztuka ta się udała.

CO Z TEGO WYNIKA?
Na koniec troszeczkę polityki. Nie sposób nie docenić strategicznego dopracowania Kromer Festivalu. Nie sztuką jest wydać pieniądze. Gdy dowiedziałem się, że festiwalowe koncerty są niebiletowane, w pierwszej chwili, z wielkomiejskiej perspektywy pomyślałem “ech… znowu rozdawanie kultury za darmo”. Jednak już po chwili zrozumiałem jak mądrze podeszli do tematu organizatorzy. Tak, koncerty były niebiletowane - i przyniosło to swój efekt: widownię Kromer Festivalu w ogromnej większości stanowili Bieczanie, którym pozostało po prostu chcieć wziąć udział w tym święcie - i zechcieli. Każdy mógł przekonać się czy muzyczna oferta festiwalu to coś dla niego - czy nie. Nadkomplety na chyba wszystkich koncertach świadczą o tym, że chyba się udało. Wszystkie koncerty były rejestrowane - a spora część z miejsca transmitowana na falach radiowej Dwójki. Z czasem zapis koncertów w obrazie i dźwięku znajdzie się na stronach ninateka.pl - portalu Narodowego Instytutu Audiowizualnego - wystarczającym biletem na retransmisje koncertów będzie dostęp do internetu i wola obcowania z kulturą. Dzięki tym działaniom publiczność Kromer Festivalu może się potęgować.
Na inaugurację festiwalu przyjechała do Biecza m.in. Minister Kultury prof Małgorzata Omilanowska - co jest, jak sądzę, sporym wyróżnieniem tak dla mieszkańców jak i włodarzy Biecza. Ciekawe kiedy poprzednio był w tym liczącym niespełna 5 000 mieszkańców przedstawiciel najwyższej władzy w Polsce?

A przecież taki festiwal mógł się w ogóle nie wydarzyć? Można było nie robić nic, albo wpuścić festyn objazdowy pod hasłem “Lato z…” i tu dowolne nazwisko czy pseudonim promowanej przez sieczkowe media pop gwiazdki. Kromer Festival i jego twórcy pokazali, że można stworzyć mądre, przemyślane wydarzenie kulturalne na międzynarodowym poziomie - z godną reprezentacją polskich artystów - poza tradycyjnymi wielkomiejskimi ośrodkami. Da się odkryć na nowo piękny kawałek Polski, skutecznie współdziałać z lokalnymi władzami (Prezydent Biecza był chyba na każdym koncercie, a otwierając festiwal, w przeciwieństwie do piszącego te słowa, doskonale wiedział o czym mówi), a wśród publiczności stworzyć atmosferę z jednej strony wyjątkowego święta sztuki - a z drugiej przestrzeni do wspólnego, międzypokoleniowego spotkania.
Chapeau bas - i do zobaczenia za rok.