Jazzart Festival w Katowicach - dzień pierwszy!

Autor: 
Maciej Karłowski

Pierwsza edycja festiwalu Jazzart rozpoczęła się wczoraj. W czterech miejscach od razu i choć koncerty ustawione zostały w takich miejscach i przedziałach czasowych, żeby dało się posłuchać każdego to jednak, aby tego dokonać trzeba było bardzo precyzyjnie zaplanować wieczór, nie ociągać się i dziarsko przemieszczać się pomiędzy Railto, Hipnozą, Katofonią i Gugalenderem, i przyznam szanse żeby w całości doświadczyć wszystkich czterech zaplanowanych na sobotni wieczór koncertów były nie wielkie.

Mnie się nie udało dotrzeć wszędzie, ale koncerty Courtneya Pine’a, Neila Cowleya i Polar Bear trafiłem. I to był właściwie wieczór nieustannych zaskoczeń. Pierwsze dotyczyło Courtneya Pine’a. Przed wieloma laty jeszcze jako nastolatek miałem okazję słyszeć go w zespole Big „Daddy” Kinseya podczas Jazz Jamboree. Byłbym gotów założyć się, że tego samego wieczoru, bodaj 1987r., ale głowy nie dam, wystąpił w jeszcze jednym składzie, albo u Alice Coltrane albo u Tonny’ego Williamsa, ale tu pamięć okazuje się zbyt zawodna, żeby ponad wszelką wątpliwość to stwierdzić. Jakkolwiek, Courney Pine był wówczas bardzo młodym muzykiem i nic nie wróżyło, że w przyszłości stanie się artystą poruszającym się głównie po lekkiej estetyce funkującego smooth jazzu. Takiego też koncertu spodziewałem się jadąc do katowickiego kinoteatru Rialto. A tu niespodzianka. Pine wystąpił nie z saksofonem tenorowym, ale klarnetem basowym i nie w elektrycznym bandzie, ale akustycznym projekcie Europe, który jak sam lider wytłumaczył jest próbą pokazania różnorodności muzyki Starego Kontynentu.

Czy się udało, pewien nie jestem, bo jakoś koncert Pine’a nie przekonał mnie, że ta złożoność i różnorodność europejskiego folku jest w istocie przedmiotem jego głębokiej fascynacji, ani też efektem solidnych studiów . Ale melodie, czy to z nordyckiej północy, czy Irlandii przenikają do jego muzyki i to jest zupełnie wystarczające, żeby obudzić zainteresowanie słuchaczy na koncercie. Jak do tego dodać, że Pine jest świetnym showmanem i potrafi bez trudu zapanować nad publicznością to jasnym stanie się, że nie jest aż tak szczególnie ważne co zagra. Faktem również pozostaje, że imponująca jest jego technika gry, że nieczęsto wykorzystywany klarnet basowy wydaje się w jego rękach instrumentem o nieograniczonych brzmieniowych i ekspresyjnych możliwościach. Ale to także nic nowego. Przed nim było kilka takich klarnetowych doskonałości, ot choćby Eric Dolphy czy David Murray, żeby już nie wdawać się w nużącą wyliczankę. Reasumując Pine gra dużo, gęsto nie zostawia wiele miejsca dla reszty, ale też i ta reszta to nie największe postaci brytyjskiej sceny jazzowej, szkoda więc w sumie nie taka niewielka. Takie klarnetowe tour de force robi wrażenie i na tym wrażeniu Pine zbudował sukces swojego koncertu. A ja? Cóż, wolę gdy za kaskadami dźwięków muzycy zostawiają sobie także miejsce, by zagrać coś naprawdę przejmującego.

Z tej perspektywy zaskoczeniem był koncert Neila Cowleya w Hipnozie. Kto to Cowley raczej wiadomo.  Cztery płyty jako lider, stabilny składa grupy i pomysł na własną sztukę. Wiemy także, że jest on w części architektem sukcesu słynnej Adele. Jego muzykę określa się czasem jako jazz dla miłośników Radiohead. To dobre określenie, ale do takich fascynacji przyznaje się także kilku innych muzyków i znów aby nie szafować nazwiskami sięgnę tylko po te z panteonu – Brad Mehldau, Robert Glasper i Esbjorn Svenson. Zaskakujące to więc nie jest, ani nowatorskie. Nie musi takie jednak być. Muzyka chyba nie jest po to by kusić swoją inowacyjnością za każdym razem kiedy rozbrzmiewa. Wystarczy, że jest autentyczna, a jej muzycy nie udają innych niż są. A Neil Cowley i jego band sądzę nie udają. Mocny, niekoniecznie jazzowy rytm, rockowe frazowanie, klasyczny trening i potrzeba działania na styku wielu stylistyk z muzyką Steve’a Reicha czy Michaela Nymana także czyni z jego propozycji rzecz mogącą przemawiać do wyobraźni, tym bardziej jeśli w tle rozbrzmiewa także kwartet smyczkowy. Nie jest to wielka muzyka, nie jest to wydarzenie, które może zmienić percepcję słuchaczy na zawsze, ale zwłaszcza w warunkach koncertowych może przynieść sporo przyjemności i wprowadzić dobrą równowagę pomiędzy tym co zwykliśmy słyszeć na co dzień na polskich scenach. I prawdę powiedziawszy nie sądzę żeby wielu spośród bardzo licznie przybyłej do Hipnozy publiczności było tym koncertem zawiedziona.

Podobał się również Polar Bear. W klubie Gugalander znowu było tłoczno i to jest sygnał, że słuchacze potrzebują muzyki, wcale niekoniecznie z ewidentną stricte jazzową identyfikacją. Zresztą pomysł mieszania stylów, wedle własnego uznania i nie oglądania się na nikogo to już na dzisiejsze światowej scenie muzycznej codzienność. Że w tych mieszankach jednym z elementów jest również jazz to także nie nowina, bo ostatecznie jeśli z takich zabiegów ma wyjść interesujące granie, to lepiej tak, niż twarde trzymanie się stylistycznemu kanonowi i produkcje średnio poruszające. Polar Bear się w takie działania wpisuje dobrze, ale też i bez szczególnego nowatorstwa. Jest jednak pytanie, gdzie była owa nieomal punkowa energia, która podobno jest znakiem rozpoznawczym formacji?  Tego nie wiem i do ostatniego utworu nie byłem wstanie jest dostrzec. I to było dla mnie trzecie zaskoczenie tego wieczoru.

Oto więc nadarzyła się sytuacja, w której można było posłuchać sporej dawki muzyki z Wielkiej Brytanii, bo przecież wszystkie zespoły, których koncertów słuchałem to grupy stamtąd. Rzecz ciekawa także i o tyle, że wprowadza element wiedzy, że szeroko pojęta muzyka jazzowa na Wyspach to niekoniecznie tylko pop jazz, estetyka free improvised i nie tylko dźwięki z ekskluzywnego klubu Ronniego Scotta. I z tej perspektywy warto było po tę wiedzę sięgnąć.