Dianne Reeves - z choinką w tle!

Autor: 
Maciej Karłowski
Autor zdjęcia: 
Krzysztof Machowina

Świąteczne wydanie Ery Jazzu odbyło się prawie na Mikołajki. 7 grudnia w Palladium wystąpiła wokalistka słynna, znakomita i doceniona - Dianne Reeves. Koncert poprzedził stosowny do okoliczności speech Dionizego Piątkowskiego - ojca nie tylko spektakli świątecznych, ale całego cyklu Ery Jazzu. Sala wypełniona po brzegi, nawet chyba bardziej niż po brzegi, stanowiła doskonałą okazję, aby zasygnalizować nie tylko chęć złożenia życzeń, ale również plany na wiosnę przyszłego roku. Zanim więc o samym koncercie Dianne Reeves, zatrzymajmy się na moment przy przemówieniu.

Bo oto dowiedzieć się z niego mogliśmy, że czekają nas m.in. koncerty tria Medeski Martin & Wood, a także festiwal, który pokaże tzw. new wave of jazz z Europy i USA. Co to będzie, na razie nie wiadomo, ale kto wie, może będzie to okazja do poznania zespołów, o których głośno jest wszędzie, tylko nie u nas. To się jednak dopiero okaże, gdy program imprezy zostanie ujawniony. Na razie natomiast możemy cieszyć się lub nie, ale przed nami powrót artysty, którego swego czasu można było nazwać niemal rezydentem festiwalowego cyklu Era Jazzu. Kto to? Wiadomo: prawie polski muzyk Al Di Meola. Jako że dawno go nie było, to tym razem przyjedzie na trzy koncerty. Będzie więc można nasycić się nieprzytomnie gitarowym show artysty, który ma tę cechę, że od kilku lat nie nagrał niczego, o czym warto byłoby mówić ani czego nie można byłoby się po nim spodziewać. A jednak, jak zakomunikował szef festiwalu, choć ta minitrasa ogłoszona została niedawno, a bilety w sprzedaży są jeszcze krócej, to już podobno na jeden z koncertów jedna trzecia sali została sprzedana. Tak, Era Jazzu odnosi frekwencyjny sukces. Przynajmniej tak to widać, kiedy omiecie się wzrokiem widownię albo tłumek ludzi kłębiący się przed wejściem. Nie dziwi nic, dziś Era Jazzu jest organizatorem zdarzeń, które - jak zresztą sam szef powiedział - wpisują się w starą zasadę inżyniera Mamonia, o tym, że lubimy to, co znamy.  

W ten etos wpisał się także programowo występ Dianne Reeves, którą zresztą po raz pierwszy do Polski przed wieloma laty sprowadził Dionizy Piątkowski. Nieprawdą jest jednak, że była to wówczas artystka nieznana. Jeśli już, to może w Polsce, ale w to uwierzyć trudno, bo ostatecznie, kiedy zjechała do kraju, promując swój album „Good Night and Good Luck”, miała na koncie cztery statuetki Grammy, a jazzowa krytyka pisała o niej jak o ostatniej wielkiej jazzowej diwie w stylu Sarah Vaughan. Dziś przybyła już ze stosownym dla gwiazdy wielkiego formatu publicity i dodatkowo z bezpiecznym w ogólnym rozrachunku repertuarem świątecznym. Szczęście całe, że nie skleconym naprędce, ale udokumentowanym na najnowszej płycie, na którą zresztą cały czas czekamy.

Takie piosenki bożonarodzeniowe z jazzem w tle to nie jest nasza tradycja świąteczna. „Let It Snow” czy „Little Drummer Boy” - owszem, dobrze je znamy, ale przy choince nasza dusza się zwraca się do innej muzyki. Są więc te wykonania trochę na siłę przeszczepione na nasz słowiański grunt. Co innego one znaczą dla Amerykanów, inne też wigilijne kubki smakowe pobudzają. A tak na marginesie: znamienne, jak wiele przy okazji tego koncertu Dianne poświęciła kulinariom i rozkoszom podniebienia właściwym czasowi przedwigilijnemu.

Na szczęście jednak ten Christmas Show nie był tylko błyszczącym albumem pełnym czerwononosych reniferów Rudolfów, spadających na Brodway płatków śniegu i Mikołajów taszczących z promiennym uśmiechem wory prezentów. Reeves, choć repertuarem kłania się szerokiej publiczności, to jednak chce jej się również wpleść w trywialne skądinąd piosenki trochę pobudzającego grania. Toż i uporawszy się ze zwrotką i refrenem pozwala sobie z elegancją i swobodą przechodzić do jazzowego meritum. I to jest dobre. Tym bardziej, że świetny zespół: Peter Martin – fortepian, Romero Lubambo – gitary, Terreon Gully – perkusja i wyśmienity Reginald Veal – kontrabas, pozwala jej na to, aby proporcje pomiędzy łatwym komunikatem a dobrym jazzem zachować bez wysiłku. Dobrze całości zrobiło też to, że w całym przebiegu koncertu znalazło się miejsce nie tylko dla typowych amerykańskich „christmas songs”, ale również dla utworów inspirowanych czy to rytmami tanga, czy to rytmami z Brazylii.

Tak więc mikołajkowy „the day after” Ery Jazzu zaskakująco nie był tylko wykwintnie podanym daniem zrobionym z niczego. I z tego właśnie warto się cieszyć.