Missing Period

Autor: 
Barnaba Siegel
Brand X
Wydawca: 
Gonzo Multimedia
Dystrybutor: 
Gonzo Multimedia
Data wydania: 
01.10.2013
Ocena: 
3
Average: 3 (1 vote)
Skład: 
Phil Collins – perkusja; John Goodsall – gitara; Robin Lumley – instr. klawiszowe; Percy Jones – bas; Preston Heyman – inst. Perkusyjne

Wszystkie wydanictwa opatrzone tytułem zawierającym słowa “zaginione”, “wczesne” czy “niepublikowane” rozpalają wyobraźnię i jednocześnie niosą za sobą niebezpieczeństwo sromotnego przejechania się na ich zawartości. O ile w przypadku zespołów Wielkich słuchanie wprawek zawsze niesie ze sobą przynajmniej sporą wartość poznawczą (a takie „The Complete Jack Johnson Sessions” Milesa i spółki to już czysta przyjemność), tak w przypadku zespołów mniej znanych często okazuje się, że to zwykłe wyciąganie kasy.

Na pewno jednak tak nie jest w przypadku Brand X. Co to zresztą za zespół, żeby opisywać jego archiwalne, dotyczące początków istnienia taśmy? Jeśli ktoś się do tej pory z tą grupą nie zetknął, to spieszę wyjaśnić. To poboczny projekt Phila Collinsa (tak, tego Phila Collinsa z Genesis) i młodej, porażającej wręcz wirtuozerią ekipy – a jednak szerzej niedoceniony. Nic w tym zresztą dziwnego, na palcach obu rąk można policzyć grupy spod znaku fusion, które robiły w latach 70. faktyczną karierę. Wystarczy jednak posłuchać dowolnego albumu formacji z tej dekady, aby szybko zrozumieć, że mamy do czynienia z wagą ciężką jazz-rocka.

Specyfika muzyki Wielkiej Brytanii jest ciężka do streszczenia w jednym zdaniu, ale dość powiedzieć, że praktycznie każdy lubiany na Wyspach gatunek różnił się od tego, za czym przepadano w Stanach. W USA definicję klasycznego fusion wyznaczyło Mahavishnu Orchestra, Return To Forever czy Eleventh House Larry’ego Coryella – na froncie oszałamiające tempem i gęstością solówek gitara i klawisze, z tyłu „tłusty” bas i perkusja jak z hard-rockowej kapeli. W UK było inaczej. Tam więcej miejsca było na eksperymenty, więcej na specyficzne, zachaczające o rocka progresywnego kompozycje. Nawet złożony z klasycznych dla nurtu instrumentów kwartet Isotope „z daleka” brzmi absolutnie, jak gałąź sceny Canterbury. Ale nie Brand X. Ci grali po prostu po amerykańsku.

Na wychwalanie pełnoprawnych albumów przyjdzie może czas kiedy indziej. Ostatnio moją uwagę przykuł wydany w zeszłym roku krążek prezentujący właśnie pierwsze nagrania formacji. Pierwszy utwór („Dead Pretty”) nie zrobił dobrego wrażenia – funkujące jam session, ot taka rozgrzewka zgrywającego się zespołu. Nic wartego uwagi - poza tym, że panowie szyją aż miło. Od utworu następnego zaczyna się jednak magia. Brand X prezentuje to najbardziej klasycznego podejście do jazz-rocka. Są unisona, zmiany tempa, zmiany tematów, mniej i bardziej potrzebne komplikacje oraz to przepiękne, soczyste brzmienie, które sprawia, że nawt przeciętne solówki prezentują się dumnie i porywająco.

 

O dziwo, Collins nie robi tu wcale za lidera. Zero solówek, zero patetycznych wstępów, zero „gwiazdorzenia”. Głównymi rozgrywającymi wydaje się być fantastyczny basista, Percy Jones, oraz klawiszowiec Robin Lumley. Słychać co prawda, że chłopaki – większość pozbawiona solidnego doświadczenia – mocno wzorują się na Return To Forever, a gitarzysta John Goodsall stara się naśladować ówczesną gwiazdę brytyjskiej gitary – Allana Holdswortha. Jest w tym jednak coś szalenie szczerego i przyjemnego. Sambowy groove basu, na tle którego rozbrzmiewają solidnie i ciekawie zagrane improwizacje,zawsze są dla mnie jak kolorowy, słodki koktajl.

 

Płyta ma również i wspomnianą wartość poznawczą. Miło jest usłyszeć jaką drogę przebyła grupa od tych wczesnych nagrań z 1975 roku, do wydanych rok i dwa lata później płyt „Unorthodox Behaviour” i „Morrocan Roll”. Miło usłyszeć jak rozwinął się każdy z muzyków, i kontekście improwizacji, i komponowania. I miło sięgnąć po takie wczesne taśmy, na których te surowe utwory brzmią po prostu dobrze. 

1. Dead Pretty; 2. Kugelblitz; 3. Ancient Mysteries; 4. Why Don’t You Lend Me Yours?; 5. Miserable Virgin; 6. Titos Leg