Jean-Michel Basquiat i jazz

Autor: 
Maciej Krawiec
Zdjęcie: 

Bliższych i dalszych związków jazzu z malarstwem wcale nie brakuje – można wymienić choćby plastyczne prace Johna Luriego, Daniela Humaira bądź tzw. „Picassa Jazzu” czyli Milesa Davisa, komitywę Ornette'a Colemana z Jacksonem Pollockiem, którego obraz zdobi okładkę albumu „Free Jazz” czy znaczące inspiracje malarstwem Petera Brötzmanna i Keitha Rowe'a. Wśród tropów kierujących od jazzu ku sztukom plastycznym jest również i ten wiodący do twórczości Jeana-Michela Basquiata, który przetwarzał w swoich pracach wątki z dorobku muzyki improwizowanej. Kim był Basquiat? Zacznijmy od kilku zdań dla tych, których jego nazwisko z jakichś powodów do tej pory ominęło.

Urodził się w 1960 roku. Jako nastolatek intensywnie zajmował się graffiti, by tuż przed dwudziestymi urodzinami objawić się jako jeden z najciekawszych młodych nowojorskich twórców na wystawie The Times Square Show. Między 1983 a 1985 rokiem współpracował z Andym Warholem. Obecnie zaliczany do nurtu neo-ekspresjonizmu. Jeszcze za życia Basquiata – tragicznie przerwanego w wyniku przedawkowania narkotyków w wieku 27 lat – jego pojedyncze prace sprzedawano za dziesiątki tysięcy dolarów. Zaś kilka miesięcy temu jego pracę kupił pewien japoński biznesmen i kolekcjoner za... 110 milionów dolarów. „Jest teraz w tej samej lidze co Francis Bacon i Pablo Picasso” – komentowano to wydarzenie dla „New York Timesa”.

Jego obrazy istotnie uderzają: intensywnością barw i kontrastów, formalną odwagą w łączeniu kolorów, linii oraz słów, eksploracją tematów społecznych oraz kulturowych, wśród których był jazz. Nie miał za sobą akademickiej edukacji, jego obrazy są zaprzeczeniem tradycyjnego kunsztu, ale oferują ogień emocji i zniewalającą bezkompromisowość. Zdaniem Willa Gompertza z „Guardiana” Basquiat odcinał się od sterylności w stylu Donalda Judda czy Richarda Serry, przyczyniając się do „tchnięcia życia w sztukę” i „uratowania jej przed nią samą” poprzez swoje gorejące, indywidualistyczne prace.

Jedna z jego partnerek Suzanne Mallouk w książce „Widow Basquiat” wspomina, że muzyka była jego głównym zainteresowaniem. Uwielbiał jazz Maxa Roacha czy Milesa Davisa, ale prawdopodobnie najbliżsi byli dla niego pionierzy bebopu: Charlie Parker i Dizzy Gillespie. Mallouk dodaje, że malarz utożsamiał się z losem tych czarnoskórych jazzmanów, którzy nieraz nie mogli wejść przednimi drzwiami do klubów, w których występowali. Porównywał swoją sytuację w świecie sztuki do tego, co było ich udziałem: wszedł do obcej sobie społeczności tylnymi drzwiami. Ironią losu jest fakt, że i jego można postrzegać jako członka fatalnego Klubu 27 – obok Jimiego Hendrixa, Janis Joplin, Jima Morrisona, Kurta Cobaina czy Amy Winehouse.


Basquiat jazzu nie tylko słuchał i inspirował się historiami jego przedstawicieli, ale także portretował ich wraz ze swymi instrumentami. Przykładem jest obraz „Horn Players” z 1983 roku (poniżej), gdzie we właściwy sobie sposób – z prostotą i schematycznością przywodzącymi na myśl afrykańskie maski – ukazał Parkera i Gillespiego. Historyk sztuki Robert Farris Thompson zwraca również uwagę na elementy kompozycji, które nadają mu rytm i tworzą osobną strukturę. Narzuca się skojarzenie z improwizowanymi muzycznymi pasażami.

Ekspresja, jaką osiągnął w dziedzinie malarstwa Basquiat, koresponduje z tym, czego niektórzy oczekują od jazzu: szoku, dekonstrukcji, ryzyka. By dojść do takich efektów w swoich dziełach, Basquiat mógł inspirować się legendarnymi jazzmanami z lat 40. i 50. Z kolei muzycy dnia dzisiejszego – a wraz z nimi my wszyscy – mogliby wiele na temat szczerości i siły wyrazu w sztuce nauczyć się od amerykańskiego malarza.