I mi sie wydaje...

Autor: 
Maciej Karłowski
Zdjęcie: 

„I mi sie wydaje, że często właśnie zapominamy, że to artysta decyduje w jakim kierunku chce iść, co jest z nim zgodne, a nie krytycy, dziennikarze czy nawet publiczność. Oni mogą pragnąć by dany artysta był wciąż dziki, szalony itp., ale on wcale nie musi tego chcieć i dla niego byłoby to słabe.”

Z taką oto sugestią spotkałem podczas dyskusji wokół niedawno opublikowanego w Jazzarium felietonu. Autor, człowiek sztuki skądinąd, słusznie upomniał się o prawo artysty do samostanowienia i przestrzegł przed stawianiem twórcy pod pręgierzem oczekiwań odbiorcy. Postulat ze wszech miar słuszny i nie dlatego tylko, że gwarantowany prawem, ale przede wszystkim dlatego, że wywodzi się wprost z fundamentalnych w naszym kręgu kulturowym gwarancji swobody wyrażania myśli.

Rodzi się jednak pytanie czy aby na pewno o tym zapominamy? Sądzę, że nikt przy zdrowych zmysłach i elementarnym rozsądku nigdy nie oczekiwał, że artysta będzie spełniał czyjekolwiek oczekiwania, poza swoimi. Jest rzeczą , w moim odczuciu nie dającą się podważyć, że o swojej sztuce decyduje tylko artysta. To on ma pełną kontrolę nad swoim dziełem i w ostateczności jedynie on sprawia, że dzieło mocą jego woli, bo przecież niekoniecznie talentu, nabiera kształtu jakiego nabiera.
Krytykom, dziennikarzom, a nawet publiczności nic do tego, w jaki sposób przebiega proces twórcy. Ci mogą jedynie zaczekać do chwili gdy artysta objawi nam swoje dzieło. Wtedy daje nam dobitny sygnał, że jest gotowy pokazać owoce swojej kreacji i skonfrontować je z nami. Od tej chwili jego dzieło rzec by można zaczyna swoje własne życie. Zaczyna funkcjonować samodzielnie a wraz z ostatnim naszym na nie spojrzeniem, w przypadku muzyki wraz z ostatnim wybrzmiewającym dźwiękiem, jego dzieło żyje już tylko w naszej pamięci, wyobraźni. Od tego momentu może nawet staje się bardziej nasze niż jego. Dla niego, artysty, być może nawet jest zamkniętym rozdziałem, podsumowanym etapem twórczego procesu. Dla nas, przeciwnie, rozkwita tym wszystkim co nosimy w sobie i tym czym dzieło rezonuje w nas. Kto wie czy to właśnie nie to drugie życie dzieła w odbiorcy nie jest równie ważne jak sam akt tworzenia?

Szanując zatem w pełni autonomię artystycznych decyzji twórcy możemy, a być może wręcz powinniśmy, śmiało domagać się z jego strony rewanżu, ba, także nawet i respektu dla naszych z dziełem, osobistych relacji. Jakiekolwiek by one nie były. Niezależnie czy umacniają naszą miłość do dzieła i jego autora czy wręcz przeciwnie podkopują jej fundamenty. Rezygnując z tego, nie dość, że odbieramy sobie dostęp do bardzo ważnej przestrzeni kontaktu ze sztuką to także odmawiamy i samemu dziełu sporo znaczenia.

Może więc warto również nie zapominać, że tak jak artysta decyduje o kształcie swojego dzieła, to odbiorca decyduje o tym jakie stanowisko w jego obliczu zająć. To taki przywracający równowagę pomiędzy stronami postulat. I oczywistym jest, że to stanowisko będzie zależało od bardzo wielu czynników. Nie tylko od naszych wyobrażeń, potrzeb, nastroju, ale również obycia, wiedzy, uważności, wrażliwości, wyczulenia, smaku, gustu i na końcu też zdolności formułowania myśli w słowa. Ale zastanówmy się czy przypadkiem to nie dotyczy także i samego artysty. Nie byłoby całkiem na miejscu, gdyby artysta, domagając się od odbiorcy wszystkich wspomnianych wyżej cech, sam również dołożył starań by się nimi legitymować. On – Artysta ma do tego całą przestrzeń kreacji, My mamy po temu całą złożoność naszego odbioru. I tak naprawdę jedni bez drugich nie istniejemy. Jedni drugim jesteśmy bardzo potrzebni, ponieważ w sobie nawzajem najlepiej się przeglądamy.