Gwiazda mimo woli - amerykańska gwiazda wokalistyki Tierny Sutton

Autor: 
Pior Jagielski
Zdjęcie: 

We współczesnym świecie muzycznym, jazzowym czy nie jazzowym,  od momentu, gdy z jakiegoś niewytłumaczalnego powodu kształtowaniem muzycznych gustów zajęła się telewizja, ogólnie przyjętą normą jest postępowanie w zgodzie z zasadą gwałtownego i zazwyczaj przesadzonego sukcesu. Stawanie się sławnym z dnia na dzień przytrafia się tak często, że ciężko jest nawet nadążyć za zmiennością telewizyjnej mody. Gwałtowne sukcesy odnosiły również około-jazzowe wokalistki jak Norah Jones czy Diana Krall, gdy po sukcesach pojedynczych płyt, nagle z zadymionych kawiarni znalazły się na największych scenach. Tierney Sutton wybrała spokojniejszą drogę. Nieco dłuższą i nie tak bardzo usłaną różami, ale spokojniejszą.

Ta amerykańska wokalistka przez szesnaście lat gra z tymi samymi muzykami tworzącymi Tierney Sutton Band. Pianista Christian Jacob, basiści Trey Henry i Kevin Axt i perkusista Ray Brinker pracują z wokalistką niemal dwie dekady. Przez cały ten czas i sześć studyjnych płyt Sutton i jej zespół demonstrują, czym jest muzyczne rozumienie się nawzajem. Trudno by było inaczej – w końcu znają się już kawałek czasu; występy wokalistki są popisem współpracy i przewidywania na poziomie tria Billa Evansa, którego zresztą Sutton poważa, poważa bardzo. Dowodem tego poważania niech będzie album „Blue In Green”, na którym wokalistka wykonuje swoje ulubione standardy i kompozycje autorskie tego pianisty. Z większą dbałością o jakość niż o tempo okrywania się sławą, Sutton jest niezwykłym przypadkiem artystki cierpliwej i pokornej. A o pokorę bywa najciężej.

Przez niemal wszystkie lata młodości Tierney Sutton nawet nie rzuciła okiem w stronę jazzu. Nie było tematu śpiewu. Była wyzwoloną intelektualistką, zajmującą się literaturą rosyjską na uniwersytecie w Bostonie. Po ukończeniu studiów odkryła w sobie niespodziewane pokłady talentu wokalnego. Studiowała muzykę w Berklee School Of Music pod okiem Jerry’ego Bergonzi. Wykształcona i przygotowana teoretycznie do pracy w 1998 roku dotarła do półfinału konkursu pianistycznego im. Theloniousa Monka a rok później nagrała debiutancki album „Introducing Tierney Sutton”, przyjęty przez krytykę i publiczność z otwartymi ramionami. Rozpoczęła prawdziwy romans z jazzem – jej płyta „Unsung Heroes” wypełniona jest jej wykonaniem klasycznych utworów Clifforda Browne’a, Dizzy’ego Gillespiego i Wayne’a Shortera. Wokalistka odniosła sukces – nie ma co do tego wątpliwości – lecz nie na tyle wielki, by stracić orientację i poczucie równowagi. Sutton z pokorą przyjmowała pochwały i kolejne nagrody, jak również nie wpychała się na siłę do pierwszego szeregu najpopularniejszych wokalistek jazzowych na świecie. Nie było takiej potrzeby. Sutton jest zbyt pokojowo nastawiona by bić się o takie bzdety. Od wielu lat praktykuje religię Bahaizmu, opierającą się na przekonaniu o duchowej jedności całej ludzkości.

Kolejne albumy „Something Cool”, „Dancing In The Dark”, “Desire” czy ostatni w dyskografii artystki “American Road” z zeszłego roku, tylko potwierdzały w oczach krytyków jej talent i zgranie z muzykami. W 2005 roku została wyróżniona nagrodą Wokalistki Roku portalu JazzWeek. Pozostaje aktywną wykładowczynią akademicką w Departamencie Jazzu uniwersytetu Karoliny Południowej, jest w USA gwiazdą, trafia na okładki poczytnych pism i nominuje się ją do prestiżowych nagród. I chyba powinna być przykładem dla wszystkich młodszych kolegów i koleżanek po fachu – jeśli nie muzycznym to z pewnością pod względem nastawienia.