Erroll Garner - brylant, który nigdy nie dał się oszlifować

Autor: 
Piotr Jagielski
Zdjęcie: 

Pewnego wieczora w Nowym Jorku, Erroll Garner wrócił do swojego mieszkania po  wysłuchaniu koncertu Emila Gilelsa, rosyjskiego pianisty klasycznego. Zaparzył sobie herbatę, może zapalił papierosa, usiadł przy swoim pianinie i po prostu zaczął odgrywać z pamięci znaczne części koncertu. Erroll Garner nigdy nie nauczył się czytać nut. Z akademickiego punktu widzenia był muzycznym analfabetą.

 Garner nauczył się grać „ze słuchu”, po prostu zapamiętując, nuta w nutę, niemal każdy rodzaj muzyki jaki do niego docierał. Przetwarzał go w sobie, przetrawiał a potem bez wysiłku, nawet jeśli po omacku, odnajdywał właściwe dźwięki we właściwych miejscach klawiatury. Erroll Garner dowiódł, że można być fenomenalnym muzykiem, grającym z gracją i elegancją niedostępną dla wielu „wykształconych” muzyków, pomimo ewidentnych braków w przygotowaniu teoretycznym. Braki te sprawiły, że nie chciano przyjąć go do związku muzyków w Pittsburghu, aż do 1956 roku gdy przyznano mu honorowe członkostwo.  Jak to często bywa: teoria sobie, praktyka sobie.

Na scenie, Garner był wyzwaniem dla muzyków, którzy mieli szczęście/nieszczęście mu akompaniować. Nie mogli sobie pozwolić nawet na chwilę dekoncentracji i odpoczynku. Niziutki pianista musiał siadać na książkach telefonicznych by dosięgnąć klawiszy. Najczęściej używał książek telefonicznych choć zadowalał się również dziełami światowej literatury. Przypominał dziecko bawiące się ulubioną zabawką – nawet nie musiał patrzeć pod palce, nic by mu takie patrzenie nie dało. Garner nie wiedział który klawisz oznacza który dźwięk; nie był zainteresowany taką wiedzą – intuicja, wrodzony geniusz pozwalał mu na swobodne szusowanie wszerz instrumentu bez popełniania choćby jednego błędu. Siedział uśmiechnięty na swoich książkach i po prostu wytrzepywał z rękawa kolejne pomysły. W zadowoleniu podśpiewywał sobie melodie które wygrywał rękami. Wszystko działo się naturalnie i bez wysiłku.

Brak wykształcenia to często brak ograniczeń wykształcenia; Erroll był niepoukładany, rozczochrany; stale wpadał z delikatnych ballad w swing aż po be-bop, muzykę klasyczną i improwizację. Był po prostu niereformowalny, inni muzycy nienawidzili z nim grać i lgnęli do tego jednocześnie. Jeden wieczór akompaniowania Garnerowi to jak pięć lat na najlepszym uniwersytecie muzyki na świecie. Przyspieszony kurs wszystkiego.

Erroll zaczął grać gdy skończył trzy lata. Wtedy po raz pierwszy zainteresował się wydawaniem dźwięków z instrumentu. W wieku siedmiu lat grał już w audycjach jednej z rozgłośni radiowych w Pittsburghu. Gdy miał 14 lat został włączony do zespołu saksofonisty Leroy’a Browne’a. W 1944 przeprowadził się do Nowego Jorku gdzie najpierw przez dwa lata ogrywał się w trio Slama Stewarta a w 1947 roku miał okazję towarzyszyć Charliemu Parkerowi podczas jego słynnych „Cool Bluesowych” sesjach nagraniowych. 

Choć Garner był pianistą raczej swingującym niż bopującym, jego inteligencja i umiejętność dopasowywania się do dowolnego rodzaju muzyki sprawiła, że odnalazł się bez kłopotu również w niepoukładanych frazach Parkera. W tym czasie był już pianistą kompletnym; z tej całej gmatwaniny stylistycznej udało mu się wydobyć swój własny, niepowtarzalny styl balansujący na krawędzi swingu i be-bopu. Garner był otwarty na zmiany i propozycje; chętnie przysłuchiwał się wszystkiemu, co działo się wokół niego, a działo się niemało. Nowy Jork końca lat 40. to okres burzy i naporu w historii jazzu. Gdy Erroll przygrywał Parkerowi był już prawdziwym gigantem, nawet jeśli nie zdawał sobie z tego sprawy i bez oglądania się co mówi o nim świat. A świat oniemiał z zachwytu. Nawet wielki Fredrich Goulda był nim olśniony. To właśnie do słuchania i studiowania jego muzyki zachęcał swoją młodą uczennicę Marthe Argerich. Garner potrafił wejść do studia bez żadnych konkretnych planów i nagrać w jeden dzień trzy albumy, wszystkie za pierwszym podejściem.

Grał do upadłego, codziennie aż do 1975 roku, gdy lekarze poradzili mu stanowcze zwolnienie tempa. Zmarł w 1977, dostał dwa lata muzycznej emerytury.