Didier Lockwood - nie całkiem otwarte drzwi

Autor: 
Maciej Karłowski
Zdjęcie: 

Choć album trafił do mnie w połowie stycznia tego roku, na rynku światowym obecny jest już od listopada ubiegłego roku. Open Doors zachęca napisany złotymi literami tytuł umieszczony na froncie okładki. Szlachetnym kruszcem mieni się także imię i nazwisko autora albumu - Didier Lockwood. Nieco mniejszą czcionką kuszą nazwiska członków lockwoodowskiego zespołu.

Czy to naprawdę aż tak wielkie postaci aby nazywać je zaraz gwiazdami?  Pewnie każdy miłośnik jazzu jednym tchem wymieniłby kilkadziesiąt bardziej na to miano zasługujących. Z drugiej strony, jeśli wziąć pod uwagę nie światowy impakt ich nazwisk, ale kompetencje, umiejętności i rzetelność to z pewnością ludzie warci takiej gwiazdorskiej kwalifikacji. Ciekaw jestem czy w oczach jazzowej publiczności również na ten specjalny status zasługują? O ile pamiętam przed Lockwoodem nikt ich takim mianem nie określał, ale pamięć zbyt często zawodzi, żeby zakładać się o to.

Jakkolwiek Antonio Farrao włoski pianista, który dwie dekady temu wygrał turniej fortepianowy im Martiala Solala i cześć życia spędził grywając z Joe Lovano, Bobem Mintzerem, Jackiem DeJohnettem, Bobem Begiem czy Jeffem „Tainem” Wattsem to nie byle jaki tam pianista.

Podobnie rzecz się ma z Darylem Hallem, kontrabasistą z Pensylvanii, a więc z miasta pochodzenia takich basowych sztukmistrzów jak Stanley Clarke, Jaco Pastorius, Alphonso Johnson, Percy Heath, Jymie Merritt, Christian Mcbride, dziś mieszkającym we Francji. Ten również zasilał swoim talentem całe mnóstwo jazzowych znakomitości od Hanka Jonesa po Geri Allen.

Na ich tle iście gwiazdorski i niedający się kwestionować dorobek przypada z pewnością Andre Ceccarelliemu, perkusiście pamiętającym wspólne grania z Arethą Franklin, Dianne Reeves, Dee Dee Bridgewater, Stingiem, Chickiem Coreą , no i ojcem i synem europejskiego skrzypcowego jazzowania Stephanem Grapellim i Jeanem-Luciem Pontym.

Może więc naprawdę grubiaństwem jest i czepianiem się poddawanie gwiazdorskiego rodowodu członków kwartet Lockwooda? Ponad wszelką wątpliwość rozstrzygnie to muzyka, pomyślałem. Tym bardziej, że na płycie nie ma ani liner note ani niczego co mogłoby słuchacza dekoncentrować. Tylko nazwiska, tytuł i złote litery. Ale Open Doors to nie tylko kolejny album słynnego wirtuoza skrzypiec. To także płyta, na którą miłośnikom talentu skrzypka i w ogóle jazzfanom lider kazał czekać 10 lat! Przez ten czas mogły wzrosnąć oczekiwania. Uprawnione stały się też trochę wyobrażenia, że gdy w końcu legendarny mistrz zabierze głos to będzie on donośny, ważny, a co najmniej wybrzmiewający ku pokrzepieniu serc wszystkich chcących wierzyć, że wielcy, niegdyś obrośnięci legendą twórcy wciąż są swoich legend godni.

Tymczasem z utworu na utwór, a jest ich tu tuzin płynie w moim odczuciu bardzo zła nowina. Nasze legendy inaczej widzą rzeczy. Nie interesuje już ich zbytnio przekonywanie słuchaczy o swojej kreatywności. Znacznie bardziej zależy im legenda trwała, ale żeby komunikować się raczej z dawnymi fanami, którzy dorastali wraz z nimi i dzisiaj, będąc w wieku bardzo dorosłym, i dawno zostawiwszy za sobą okres poszukiwań, dostawali muzykę na miarę swojej stateczności. To właśnie o takiej muzyce pisał, nie raz już cytowany przeze mnie Charles Ives, że nazbyt często pozwala uszom wygodnie rozeprzeć się w fotelu. A Lockwood i jego gwiazdorscy towarzysze wydają się temu rozpieraniu w fotelu nad wyraz gorliwie pomagać. Przedsmak tego mieliśmy niedawno gdy na scenie krakowskiego ICE Lockwood zagrał koncert na wielkiej gali turnieju Jarosława Śmietany, ale wówczas był z nim Mike Stern, który choć też dawno przestał tworzyć muzykę ekscytującą, to jednak wniósł do całości trochę życia.

Na Open Doors jednak Sterna nie ma. Jakie zatem drzwi otwiera po 10 latach Monsieur Lockwood? Do jakiego świata zapraszają grający tu muzycy? Czy aby nie do krainy łudząco przypominającej kolorami, temperaturą lukrowany matrix gładki jak telewizyjne reklamy. Tam wszystko jest znakomicie zmontowane, idealnie przyjemne, doskonale wystandaryzowane, fantastycznie kompetentne i, jak to wielu mawia, po prostu piękne. Niestety także, w całej swej oczywistości, boleśnie nudne. Po dekadzie milczenia nie mogę oprzeć się wrażeniu, że Didier Lockwood dołączył do wielkiej grupy inżynierów telenowelowych dusz. Zostaje tylko pytanie czy na pewno warto w takiej rzeczywistości  bywać, nawet jeśli miałoby to nam zająć ledwie godzinę?