Pierwsza płyta Harisha Raghavana nie przypadła mi zbytnio do gustu. Jej głównym problemem było dla mnie bardzo oczywiste wpisanie się jej w armadę podobnych do siebie płyt nowojorskich muzyków. Właściwie mogła to być kolejna płyta Immanuela Wilkinsa, grającego na albumie na saksofonie altowym, albo któregokolwiek z innych muzyków z tamtej płyty. Raghavan nie pokazał na niej niczego innego niż sprawny, perfekcyjnie zagrany i - jak dla mnie - niczym nie wyróżniający się wirtuozowski nowoczesny jazz z USA.