Cesaria Evora

Julia, Cezaria i Walentynki...relacja z koncertu Julii Sokołowskiej w warszawskim Tygmoncie.

Wieczór 14 lutego. Tłum w wejściu do Tygmontu. Chyba żaden jazzowy koncert w tym miejscu, nie cieszył się od dawna tak liczną frekwencją. Myślę, że to nazwisko Evora wraz z datą sprawiły, że warszawiacy, mimo zimy, postanowili wyjść z domu. Dla mnie, jak zapewne dla większości przybyłych, nazwisko Julii Sokołowskiej było do tego wieczoru zupełnie nie znane. Może szkoda.

Cesaria Evora nie żyje!

Potrafiła zjednywać sobie przyjaciół wszędzie, potrafiła kilkoma dźwiękami przekonywać do siebie każdego, nawet tych którzy nie zdawali sobie sprawy, że na Zielonym Przylądku jest muzyka, która jak blues czy flamenco potrafi chwycić za gardło i nie rozluźnić uścisku nigdy. Sam nigdy nie byłem wielkim miłośnikiem morny - stylu, którego Evora była być może największą gwiazdą. Udawało mi się skutecznie marginalizować istnienie muzyki z tego zakątka Afryki, aż do chwili kiedy nadarzyła się okazja porozmawiania z Evorą twarzą w twarz.