Tinariwen w Palladium

Autor: 
Krzysztof Machowina
Autor zdjęcia: 
Krzysztof Machowina

 

Miłośnicy muzyki spod znaku World Music nie mają ostatnio powodów do narzekań.  Mniej niż miesiąc po zakończeniu siódmej edycji festiwalu Cross Culture licznie zgromadzona w warszawskim klubie Palladium publiczność  mogła posłuchać na żywo dwóch, intrygujących projektów.

Jako pierwsza wystąpiło polsko ukraińskie trio Dagadana promujące swoją ostatnią płytę „Dlaczego Nie”. Muzyka grupy w oryginalny sposób łączy w sobie folk, poezję śpiewaną, a nawet elementy jazzu i muzyki klasycznej. Rozgrzana udanym występem Dagadany publiczność z tym większą niecierpliwością oczekiwała głównego dania wieczoru czyli kultowej ostatnio formacji Tinariwen.

Choć historia grupy sięga aż do końca lat 70. świat usłyszał o nich znacznie później, właściwie dopiero po wydaniu w 2002 roku pierwszej studyjnej płyty „The Radio Tisdas Sessions”. Od tego momentu sceniczna kariera Tinariwen nabrała znacznego przyspieszenia. Doskonale przyjęto ich kolejny album „Amassakoul”, później nadeszły występy na największych rockowych scenach świata (Roskilde) czy u boku takich tuzów jak Carlos Santana i The Rolling Stones. Atmosferę wokół grupy podgrzewają wreszcie entuzjaztyczne opinie między innymi Thoma Yorke’a (Radiohead), według którego grupa ma szansę zostać najlepszym współczesnym zespołem rockowym. We Warszawie Tinariwen zaprezentowali głównie premierowe utwory z piątej w ich dorobku płyty, zatytułowanej „Tassili”.

Jak już wspomniałem o Tinariwen mówi się głównie w samych superlatywach … i faktycznie zespół prezentuje się niezwykle oryginalnie. Tuarescy muzycy, odziani w barwne szaty o twarzach zakrytych turbanami, w dodatku wyposażeni w gitary. Taki zestaw musi intrygować. Nie bez znaczenia są także elementy tańca i choreografii, które momentalnie doprowadziły publiczność do stanu wrzenia. Ale przecież miało być o muzyce … No właśnie, ta rozpala już od pierwszych taktów, porywa i nie daje chwili do wytchnienia i zastanowienia. Dźwięki miarowo pulsują, do czego szybko dostosowuje się organizm słuchacza i wszystkie jego członki (pewnie stąd powszechnie i miarowe kiwanie głowami). Muzyka ta jest faktycznie silnie zakorzeniona w starej tradycji muzyki Tuaregów i podlana smakowitym afrykańsko bluesowym sosem,  z drugiej strony nie mogę się oprzeć wrażeniu iż została podana tak by zadowolić przeciętnego bywalca europejskiej dyskoteki. Wersja live w porównaniu do bardzo ciekawej moim zdaniem płyty „ Tassili” (recenzowanej obok przez Macieja Karłowskiego) kładzie dramatycznie większy nacisk na motorykę i groove. Pogrążeni w tym mantrycznym misterium muzycy zwyczajnie nie znaleźli czasu by dać sobie i publiczności choć trochę wolnej przestrzeni i wypełnić ją  prawdziwie ciekawymi muzycznymi zdarzeniami. Trochę szkoda, gdyż na płycie udało się im to całkiem dobrze.