Portico Quartet w warszawskiej Fabryce Trzciny

Autor: 
Maciej Karłowski
Autor zdjęcia: 
Krzysztof Machowina

Portico Quartet – zespół mający swoją publiczność, ba nawet zagorzałych fanów, którzy nie dość, że bezbłędnie rozpoznają utwory, to jeszcze sążnistymi brawami nagradzają ich sztukę i domagają się od swoich pupili oczekiwanych kompozycji, w końcu też wiernie śledzą i płytowe, i koncertowe ich poczynania. Nie jest to może publiczność bardzo duża, ale nie tak mała, żeby trasa koncertowa nie mogła zostać uznana za sukces. We Wrocławiu publiczność dopisała, w Warszawie także. I to jest dobre.

Portico Quartet nie grają jazzu, ale to zupełnie nie szkodzi, choć saksofon i kontrabas oczekiwania jazzowe mogą odrobinę pobudzać, tym bardziej, że historia wytworzyła styl zwany nu jazzem. Co jednak znacznie ważniejsze, Portico Quartet na płytach i na koncertach to jednak chyba trochę inne zespoły. Ludzie owszem ci sami, ale przekaz inny, brzmienie odmienne i wrażenia nie za bardzo dające się porównywać. I to już trochę szkodzi.

W wersji live pogubiły się finezyjne przeploty elektroniki i brzmień akustycznych, jakiemuś spłaszczeniu uległy ażurowe pomysły aranżacyjne znane szczególnie z wcześniejszych albumów. Gdzieś zachwiana została proporcja pomiędzy rytmem a monotonnym beatem, który pojawiał się i znikał, i znów pojawiał, ale co gorsza zdominował i zdusił możliwości, jakie tkwiły w utworach. I na takim tle już nie bardzo wiedziałem po co saksofonista sięga po saksofon, a kontrabasista po kontrabas, albo Keir Vine po specyficzny brzmieniowo hang. W tej całej dźwiękowej perspektywie sound ich instrumentów nazbyt często tracił swój charakter i specyfikę. Było głośno, transowo i pod względem struktury brzmienia raczej płasko, a skąpana w różnokolorowych światłach scena wydawała się nie tyle dopełnieniem dźwiękowego spektaklu, co czymś mającym odwrócić od niego uwagę.

Co tu kryć, nie podobał mi się ten koncert i jak już miałbym sięgać po Portico Quartet to chętniej na płytach niż przy okazji występów live. Ale jest też coś, za co jestem grupie wdzięczny. Przypomniała mi, nie wiem dlaczego akurat teraz, o istnieniu innego zespołu budującego swoje muzyczne struktury na groove’ach, transach i fuzjach brzmień akustycznych z elektroniką - o australijskim The Necks. Tam jest mi znacznie bliżej, znacznie lepiej się tam czuję i, choć narzędzia muzyków z Antypodów są inne, jest tam o wiele ciekawiej. To jednak temat na oddzielne opowiadanie.