JazzART 2013 dzień pierwszy: New Tide Orchestra, Tie Break, Jon Irabagon

Autor: 
Armen Chrobak
Autor zdjęcia: 
Armen Chrobak

Katowice od pewnego czasu systematycznie podejmują starania zmiany wizerunku z ponurego, brudnego miasta przemysłowego, zatłoczonego i jałowego kulturalnie. Świetnie komponuje się z ich industrialnym charakterem sztuka nowoczesna, której liczne przejawy można tu napotkać w wielu miejscach. Jazz, jako gatunek muzyczny rodem z XX stulecia, ma w Katowicach stałe miejsce (również ze względu na tutejszą Akademię Muzyczną kształcącą polskich artystów jazzowych). Cieszy więc, że i w Katowicach postanowiono organizować cykliczne święto (festiwal) tej muzyki. Muzyki jazzowej, ale i gatunków pokrewnych, a i bardziej odległych (występujący w trzecim dniu festiwalu Julian Gembalski jazzu z pewnością nie gra, choć improwizacje fortepianowe mogą budzić podziw wyrobionego słuchacza).

W tym roku Jazzart Festival w Katowicach odbywa się po raz drugi. Co niezwykłe: na pierwszy rzut oka widać, że organizatorzy (dzięki pomocy mecenasów i partnerów; przede wszystkim Miasta Ogrodów) postanowili zadbać o to, by impreza była dostępna dla szerokiej rzeszy miłośników muzyki improwizowanej i ceny biletów na poszczególne koncerty były bardziej niż przystępne (za wyjątkiem środowego koncertu Jana Garbarka & The Hilliard Ensemble cena pojedynczego wejścia nie przekracza 20 zł). Jednocześnie repertuar jest urozmaicony, na scenach nie brak muzyków o dużej renomie, cieszących się uznaniem krytyków i popularnością amatorów jazzu.

Pierwszy koncert festiwalu przyszło zagrać szwedzkiej New Tide Orquesta.Choć zawiodły linie lotnicze, które zagubiły bagaż z (ponoć) niezwykłymi, efektownymi przebraniami, ci ostatni dali znakomity, bardzo emocjonalny i poruszający koncert. Zespołowi przewodzi grający na bandoneonie (odmianie harmonii) Per Störby – postać oryginalna i barwna (również dosłownie – pomalowane turkusowo paznokcie, fantazyjny kolczyk zwisający z ucha, sięgające za kostkę lekko podniszczone ‘martensy’). Muzyka, którą New Tide Orquesta, w składzie: wspomniany wyżej Per Störby wraz ze skrzypaczką Livet Nord, pianistą Thomasem Gustavssonem, gitarzystą Peterem Granem, wiolonczelistką Johanną Dahl oraz Josefem Kallerdahlem na kontrabasie, zaprezentowali, przywodziła w pierwszej chwili skojarzenia z muzyką filmową (słuchającemu narzucały się tytuły: Amelia, Mikrokosmos…). Nic w tym dziwnego – ich kompozycje tworzyły ścieżkę dźwiękową filmów (m.in. obsypanego nagrodami dokumentalnego obrazu ‘Searching for Sugarman’), spektakli teatralnych, a i instalacji artystycznych. Kompozycje zaprezentowane w piątkowy wieczór można określić jako majestatyczne i przejmujące, o dość spokojnej, ale głębokiej narracji. Zmiany rytmu, improwizacje wokół głównego tematu utworów... Cały program koncertu oddawał pedantyzm i staranność dramaturgii. W utworach, choć o wyraźnie zaznaczonej romantycznej melodyce można było odnaleźć odniesienia do baroku, a nawet ascetycznych kompozycji wykonywanych z udziałem violi da gambaGdy po gorąco przyjętych bisach zespół przeniósł się do kuluarów, gdzie podpisywał płyty i rozdawał autografy, w kolejce po dedykację ujrzałem kilkuletniego chłopca, który z przejęciem prosił o podpis na trzymanym przez siebie egzemplarzu płyty, nie czułem zdziwienia – New Tide Orquesta zaprezentowało repertuar dla słuchaczy w każdym wieku.

Po kilkunastominutowej przerwie sala koncertowa zmieniła całkowicie swój charakter: z widowni zniknęły krzesła, a przestrzeń, gdzie jeszcze niedawno publiczność w powadze wsłuchiwała się w brzmienie utworów New Tide Orquesta, stała się parkietem tanecznym (nawet jeśli nie, to miejscem podrygów, kołysania i podskoków). Oto bowiem na scenę wkroczył legendarny Tie Break, który tego wieczoru miał zagrać wspólnie z wirtuozem skrzypiec Michałem UrbaniakiemJak stwierdził zapowiadający – niestosownym byłoby przedstawiać sylwetki muzyków tworzących grupę; w aktualnym składzie są: bracia Mateusz i Marcin Pospieszalscy (grający odpowiednio: na saksofonie i gitarze basowej), świetny Antoni ‘Ziut’ Gralak na trąbce, ekspresyjny i ekscentryczny Janusz ‘Janina’ Iwański z gitarą, oraz czarnoskóry perkusista Frank Parker.
Pierwsze dźwięki ‘Ostatniego jointa’, który zespół wybrał na rozpoczęcie występu, nie pozostawiały cienia złudzeń: kto chciałby zmrużyć oko nie miał czego szukać w Kinoteatrze Rialto w piątek 26 kwietnia 2013 r. o 21:00 wieczorem – tu rozpoczynała się właśnie półtoragodzinna terapia energetyczna. Terapię przeprowadzała legendarna grupa, niegdyś okrzyknięta objawieniem pokolenia ‘young power’. Moc i młodzieńcza werwa buzowała na scenie (mimo, że ‘Ziut’ kokieteryjnie usprawiedliwiał się, że tempo nieco zwolniło, a energię skradł czas, nikt z publiczności nie dał się na to nabrać). Gitara, trąbka, saksofon – krzykliwie i gwałtownie walczące o prym, skutecznie porządkowała sekcja rytmiczna, za którą odpowiedzialny był Marcin Pospieszalski i Frank Parker.
Wizualnie najbardziej barwną postacią był tego wieczoru na scenie ‘Yanina’ Iwański – wystylizowany  na czasy debiutu Tie Break (lata siedemdziesiąte minionego stulecia), w koszuli w kwiatowe wzory, karminowo-czerwone buty, kryjący oczy za…różowymi okularami, przyciągał bez wątpienia wzrok dużej części publiczności.
Ekspresyjni: Antoni Gralak i Mateusz Pospieszalscy tworzący sekcję dętą także potrafili utrzymać uwagę widowni. W końcu, gdy emocje publiczności były już dostatecznie rozpalone, na scenę zaproszony został legendarny Michał Urbaniak. Wzrok zgromadzonych powędrował natychmiast w kierunku tego światowej sławy saksofonisty i skrzypka jazzowego, prawdziwego weterana i legendy muzyki improwizowanej. ‘Urbanator’ i jego słynne pięciostrunowe skrzypce elektryczne momentalnie podjęły melodię graną przez muzyków Tie Break, rozwinęły temat, wzbogaciły go o charakterystycznie brzmiącą własną linię dźwięków. Rytmiczne utwory zyskały jedynie nową, przejmującą melodykę, z której braku nie zdawaliśmy sobie dotąd sprawy.
Po kompozycjach typowo instrumentalnych następowały utwory, w których muzycy wykrzykiwali do mikrofonów tekst piosenek. Choć od strony aranżacyjnej repertuar zyskiwał dzięki temu, trzeba przyznać, że treści, niestety, nie dało się zrozumieć (to był chyba jedyny mankament podczas występu Tie Break i Michała Urbaniaka). Podrygując i kołysząc się do szybkich (w przeważającej większości) i spokojniejszych numerów mogliśmy docenić jeszcze partie solowe poszczególnych muzyków grupy. Koncert chwilami brzmiał zdecydowanie bardziej rockowo, niż jazzowo, ale to sprawiało, że nikt z przybyłych nie mógł zarzucić występowi monotonii i schematyczności. Całkowicie oczywiste było, że widownia nie pozwoli muzykom zakończyć koncertu programem podstawowym – bisy były po prostu oczywistym dopełnieniem występu.

Po zakończonych koncertach w Rialto i szybkim spojrzeniu na tarczę zegarka nie pozostawał żaden inny wybór jak bieg w kierunku znajdującego się nieopodal Jazz Clubu Hipnoza, gdzie, na zakończenie wieczoru, można było wysłuchać występu tria pod kierownictwem Jona Irabagona, któremu towarzyszyli na scenie: Barry Altschul (zyskał sławę występując w latach 60-tych XX w. u boku Paula Bley i Chicka Corea) oraz Mark Helias (doświadczony basista, występujący na scenie jazzowej od lat 70-tych XX w.).
Początkowe niewielkie problemy techniczne z oświetleniem zakłóciły nieco występ i zdaje się wpłynęły nieco na humory muzyków, którzy niespecjalnie szukali kontaktu z publicznością (ta zresztą nie przybyła najliczniej na koncert tria). Artyści zaprezentowali kompozycje zupełnie odmienne stylistycznie niż to wszystko co można było wcześniej usłyszeć na scenie Kinoteatru Rialto – Jon Irabagon Trio przedstawiło muzykę o chłodnym brzmieniu, pełnym niepokoju i poczucia alienacji w wielkomiejskiej przestrzeni. Wyeksponowany saksofon budował napięcie, przywodził na myśl Nowy Jork, ze swym brakiem wytchnienia, pustką i samotnością. Klimatu dopełniał surowy wystrój wokół sceny, pozornie niedbale i nierównomiernie pomalowana ściana za muzykami, kilka bezładnie zawieszonych pod sufitem lamp, które konkurowały o miejsce z przewodami klimatyzacji.
Niemal pozbawione melodii, zimne kompozycje przemawiały jednak do przybyłej publiczności. Entuzjazm i gorące brawa słuchaczy odrobinę złagodziły napięcie, jakie zdawało się wyczuwać u muzyków, choć jedynie Jon Irabagon zdobył się na uśmiech w kierunku widowni. Koncert, choć nie należał do najłatwiejszych, był z pewnością ciekawy i dość oryginalny.