Jazz ART 2013: Burnt Friedman i Jaki Liebezeit czyli afterparty

Autor: 
Armen Chrobak
Autor zdjęcia: 
Armen Chrobak

Bijąc się z myślami na temat zakończonego koncertu Jana Garbarka i The Hilliard Ensemble udałem się na ostatni występ tegorocznego Festiwalu JazzART, który miał odbyć się w gościnnym wnętrzu klubu Hipnoza. Przed publicznością festiwalową mieli wystąpić niemieccy twórcy: Burnt Friedman i Jaki Liebezeit zapowiadane przez organizatorów jako festiwalowe afterparty.  Bohaterami wieczoru byli: producent i muzyk biorący udział w licznych projektach o zróżnicowanej stylistyce, obejmującej muzykę elektroniczną, Dub i jazz – Bernd Friedmann (występujący pod pseudonimem Burnt Friedman) oraz 75-letni (!) perkusista rockowy Jaki Liebezeit, który rozpoczął swą karierę muzyczną w latach 60-tych dwudziestego stulecia, grając jazz nowoczesny, a w późniejszych latach współpracując jako muzyk studyjny z wieloma artystami reprezentującymi różnorodne style i gatunki muzyczne (m.in. Brian Eno, Eurythmics, Depeche Mode).  Obaj artyści współpracują ze sobą od początku XXI w. i mają na koncie trzy albumy studyjne. Muzyka jaka zabrzmiała w pozbawionej foteli sali klubu Hipnoza (tego wieczoru publiczność miała tańczyć lub choćby kołysać się do utworów tworzonych na scenie przez duet niemieckich artystów) budziła skojarzenia z muzyką plemienną. Dźwięki generowane elektronicznie na syntezatorach i komputerach przez Burnta Friedmana oraz miarowe, jednostajne uderzenia perkusji Jaki Liebezeita brzmiały jak odgłosy metalicznej dżungli. Sporo było tu eksperymentu, mniej muzyki jazzowej, jaką znamy z tradycyjnych wydawnictw płytowych. Choć trzeba przyznać, że można było się doszukać inspiracji i nawiązań do nowoczesnego, odważnego w poszukiwaniach jazzu. Słuchając niektórych kompozycji doszukałem się pewnych analogii do utworów prezentowanych trzeciego dnia festiwalu także przez duet: Hob-Beats (wykonywał on z prawdziwą wirtuozerią utwory na rozmaitych instrumentach perkusyjnych), choć w ich przypadku instrumentarium było o wiele bardziej rozbudowane i, co najważniejsze – analogowe. Na początku utwory intrygowały i poruszały publiczność, która podrygiwała w rytm dość ascetycznych i minimalistycznych kompozycji duetu. Niestety, utwory były do siebie bardzo zbliżone, odrobinę zbyt monotonne, by podtrzymać zaciekawienie i zainteresowanie topniejącej stopniowo grupy słuchaczy. Szkoda, bo grupa zdecydowanie dysponuje sporym potencjałem, a stylistycznie zapuszcza się w bardzo odległe obszary.