Jacky Terrasson na warszawskiej Starówce

Autor: 
Maciej Karłowski

Były czasy kiedy Jacky Terrason wymieniany był w gronie pianistów, do których należeć będzie jazzowa scena. Były czasy kiedy nagrywał dla legendarnej Blue Note Records, a oczy światowej bacznie śledziły jego poczynania i nagradzały je laurami ważnymi i poważnymi. Jego płytowy debiut, album „Reach” wzbudzał falę entuzjazmu i nadzieję na odnowienie koncepcji fortepianowego trio. Były czasy kiedy Jacky Terrason był gwiazdą z pierwszych stron branżowych gazet, nagrywał z Cassandrą Wilson i nie jako artysta, którego na siłę wypychano w światło reflektorów, ale jako młodzieniec mający na koncie współpracę m.in. z wielką Betty Carter, a także talent zdolny wygrać prestiżowy konkurs Theloniousa Monka. Byłby czasy kiedy zaliczano go do 30 artystów zdolnych w następnych 30 latach zmienić amerykańską kulturę.

A jak jest teraz? Jacky Terrason nie jest już artystą młodym. Liczy sobie 46 lat, a w między czasie pojawiła się cała plejada kolejnych twórców, którzy mają ambicję dołożyć swój głos do idei fortepianowego trio. Owszem nagrał wiele znakomitych płyt. Na najnowszej „Gouauche” wydanej przez Emarcy gra z legendami typu Michel Portal i z najzdolniejszą młodzieżą w osobie Cecile McLorin Slavant. I choć ciągle należy do grona fortepianowego high society, to dziś jakoś ciszej się o nim się zrobiło. Tym bardziej więc warto było wybrać się na rynek starego miasta w Warszawie, żeby posłuchać jak sprawy się mają. Zwłaszcza, że urodzony w Berlinie francusko-amerykański pianista przybył do stolicy na jeden tylko koncert i w towarzystwie grającego na kontrabasie Burnissa Travisa i przede wszystkim wyśmienitego drummera i stałego współpracownika Leona Parkera.

Jak więc wygląda dziś sprawa Jacky’ego Terrasona? Dobrze wygląda, bo to nieustannie znakomity pianista, mający wielką wiedzę i o muzyce jazzowej, i klasycznej, dysponujący z jednej strony ogromną elegancją gry, z drugiej potrafiący zawadiacko hasać po muzyce sprawiając wrażenie, że podziały na style tracą znacznie. Co więcej gra ze znakomitymi muzykami, którzy jego wizję podejmują bez strachu i z równą liderowi swobodą i lekkością. Dobrze, bo Jacky potrafi komunikować się z publicznością. Potrafi przykuć jej uwagę i sprawić, że chętnie i w burzy braw podąża za tokiem koncertowej dramaturgii. A ta z kolei wyznaczana jest przy pomocy standardów, tych słynnych i tych mniej znanych, którymi zespół umie bawić się z dziecięcym rozmachem cytując w ich obrębie inne znane tematy. Dobrze zilustruję to słynny „Love For Sale” Gershwina zagrany na riffach z „Chameleon” Herbiego Hancocka. Dla każdego więc było coś co polubił. Była „Caravana”, „Take Five”, wtręty monkowskie i migawki z słynnych piosenek francuskich i całość układająca się w długie bardzo efektowne medley zakończone długim bisem i jeszcze dłuższym podpisywaniem płyt.

Ale też to wszystko może wyglądać wcale nie tak bardzo dobrze. Słyszałem opinie słuchaczy, którym ten rodzaj przedstawienia, acz pod względem maestrii nie dający się podważyć utkwił jako granie, za którym nie stoi nic ciekawego i zapamiętany zostanie jako koncert  nie tyle będącym artystycznym wyznaniem co  brawurowym entertainment. I przyznam szczerze trudno mi się z tym nie zgodzić.