Marcin Olak Poczytalny: Szczęście.

Autor: 
Marcin Olak

Siedzę w ogrodzie. Piękna pogoda, słońce – ale nie jest nazbyt upalnie – błękitne niebo, lekki wietrzyk. No sielanka po prostu. Ale cały czas towarzyszy mi świadomość, że ta sielanka jest w jakiś sposób obowiązkowa… Można wychodzić, gdzieś iść, coś zrobić – korzystam skwapliwie z tych możliwości, ale mam świadomość, że epidemia nie minęła. Noszę maseczkę, dezynfekuję ręce. Znoszę pogardliwe spojrzenia tych, którzy za nic mają zagrożenie wirusem. Może już się tym zmęczyli, może chcą pokazać, że się nie boją?…  Wychodzę, ale to jest jednak jakieś inne wychodzenie. Uważne, ostrożne, nieufne. Swobodnie mogę się czuć w swoim domu, w ogrodzie. Ale z drugiej strony to słońce, ten wietrzyk – trochę, jak gdyby nigdy nic, jakby nie było żadnej epidemii… Próbuję odpuścić, poluzować warkoczyki, otworzyć się na ten ogród, na słońce. Zresztą może tak trzeba – znaleźć sobie jakieś schronienie, jakąś enklawę? Nie, nie chodzi mi o jakieś ucieczki, raczej o zdrową równowagę pomiędzy zaangażowaniem a odpuszczeniem. No to siedzę i szukam równowagi. Taki mały zen.

Na tę płytę czekałem długo, Thompson Fields wyszła pięć lat temu. Mainstream przyzwyczaja nas do jakiejś regularności, artyści starają się w miarę regularnie dawać fanom nowy album… A tu nie. Maria Schneider pracowała nad nowym albumem tyle czasu, ile było trzeba. Myślę o tym, słuchając Data Lords – o równowadze pomiędzy oczekiwaniem ze strony słuchaczy a potrzebą pracy we własnym tempie. Są twórcy, którzy wręcz deklarują, że z publicznością nie nazbyt chcą się liczyć, że jeśli ktoś ma ochotę słuchać, to OK, ale jeśli nie… no cóż, to nie. Niezależność wzniesiona wysoko, jak sztandar, może nawet za wysoko? Ale z drugiej strony mamy twórców, dla których słuchacz jest wyrocznią, a słupki sprzedaży wydają się być ważniejsze od muzyki… Jakoś bliżej mi do tych odludków, wolę czekać na nowy album dłużej – ale niech będzie nowy, istotny, ważny. Jeśli jest tylko kolejną pozycją w dyskografii, to chyba nie nazbyt mnie to interesuje. Nawet, jeśli oznacza to jakieś zamknięcie się w jakiejś enklawie, w jakiejś niszy. Zresztą w tym ogrodzie wcale nie jest tak źle.

A może właśnie o to chodzi? Przecież ten dystans społeczny nie jest niczym nowym, zawsze do kogoś było mi bliżej, do kogoś dalej. Teraz to jest bardziej dosłowne, ale przecież coś takiego było zawsze. To chyba nawet jest po prostu zdrowe, normalne. Nie muszę wszystkiego lubić tak samo, nie muszę być wszędzie. Zawsze wybierałem sobie dźwięki, których słucham, oddzielałem je skwapliwie od tych, które mnie nie interesują. Nie muszę się ze wszystkimi przyjaźnić, nie z każdym mi po drodze. I w sumie zawsze chciałem mieć taki ogród, w którym mogę usiąść wtedy, kiedy mam na to ochotę. I posłuchać, ot, choćby orkiestry Marii Schneider.

Teraz, kiedy o tym myślę, dochodzę do wniosku, że w zasadzie ta pandemia, choć wiele spraw utrudniła – to nie zmieniła istoty. Zostali wokół mnie ci najważniejsi ludzie, najważniejsze dźwięki, najistotniejsze sprawy. Po prostu teraz to widzę wyraźniej, ostrzej – ale to tyle. Siedzę w ogrodzie i coraz wyraźniej widzę, że ta sytuacja pozbawiła mnie tego, co zbyteczne. A to, co niezbędne do życia i szczęścia zostało. Po prostu siedzę i słucham.

I jest dobrze.

 

Tagi: