Jim Hall jeden z najwiekszych gitarzystów w dziejach jazzu nie żyje

Autor: 
Maciej Karłowski
Autor zdjęcia: 
mat. prasowe

Uważany był za jednego z trzech największych gitarzystów - innowatorów w historii jazzu obok Django Reinharda, Charliego Christiana. Wpłyną na grę wszystkich największych gitarzystów jazzowych, choć sam nigdy nie doczekał się wielkiej popularności. A jednak to na nim budowali swoją wyjątkowość tacy muzycy jak Wes Montgomery, Joe Pass, Pat Metheny czy John Scofield. Jim Hall – jeden z najwybitniejszych gitarzystów jazzowych wszechczasów zmarł wczoraj 10 grudnia 2013 roku w wieku 83 lat, we śnie, w swoim apartamencie na Manhattanie.

Ostatni raz gościliśmy go w Polsce dawno, podczas JVC Jazz Festival ponad dekadę temu. To był piękny, kameralny koncert, ale jaki miałby być skoro na scenie stanęli dwaj niewiarygodnie wrażliwi muzycy, mądrzy sędziwi panowie, którzy nikomu niczego nie musieli od wielu dekad udowadniać. Wówczas jeszcze Sala Kongresowa bywała wypełniona po brzegi i pomimo jej wielkości i raczej sztywnej atmosfery duet Hall / Haden sprawił, że poczuliśmy się jakby to była kameralna klubowa sala.

Jim Hall zresztą należał do ludzi, którzy taką kameralną, ciepłą, przyjazną atmosferę, potrafił wywołać wszędzie. Nawet we foyer nieistniejącego już hotelu Holiday Inn., gdzie pomimo, zmęczenia podróżą zgodził się udzielić wywiadu, który prędko przemienił się pasjonującą długą prawie godzinną rozmowę o wszystkim tylko nie o tym co wydawcy prawi lubią publikować w wywiadach ze słynnymi ludźmi. Pewnie też dlatego nie udało się go nigdzie opublikować, a dzisiaj kiedy można byłoby to zrobić bez redakcyjnych batalii, nie wiem czy potrafiłbym go odnaleźć jeszcze w analogowych archiwach w starej zapomnianej szufladzie. Ale kto wie, może nie jest to jeszcze sprawa całkiem stracona.

Nie padło wówczas ani jedno słowo o nowych płytach o planach koncertowych, o ulubionej marce gitar, o tym którzy gitarzyści są jego zdaniem warci uwagi, na których stawiać, którym się przyglądać i jaka jest przyszłość jazzu. Jim Hall opowiadał o muzyce, o tym gdzie potrafi człowieka przenieść kiedy ją gra i kiedy jej słucha. Wspominał czasy kiedy grywał z Jimmym Giuffrem, Paulem Desondem i innymi wielkimi świata jazzu. A także o tym, jak ważne jest, aby pozostawić sobie w muzyce czas i miejsce dla własnych myśli, jak ważna jest tradycja, jak dobrze jest do niej umieć się także zdystansować. Prawił, bo to był w znacznej mierze monolog człowieka, z ojcowską cierpliwością i nadzwyczajną kulturą, w jaki sposób i jak ważne jest zachować w muzyce i improwizacji siebie samego i pozostać otwartym na to co dzieję się dookoła. Zadziwiająca była to opowieść, której przekaz stał się nad wyraz jasny, kiedy znacznie już później trafiły w moje ręce albumy, które wydawał w ostnim okresie życia, kiedy ukazały się płyty „Hemispheres” w duecie z Billem Frisellem, „Conversation” z Joeyem Baronem oraz cudowna, pewnie jedna z najważniejszych dla mnie, nowych płyt Jima Halla, „Magic Moment”. Na zakończenie spotkania, kiedy już wstaliśmy by się pożegnać, pan Jim Hall podał dłoń i zanim zdążyłam podziękować za rozmowę, on podziękował pierwszy, zupełnie jakby, te trzy kwadranse w głośnym hotelowym foyer były dla niego ważne. Lubię sprawiać sobie przyjemność i myśleć, że może choć trochę były, tym bardziej, że nikt inny nie ustawił się wówczas w kolejce po wywiad.

Potem już zaproszeniem go na koncert jakoś nikt się zbyt mocno nie interesował.  Ostatnia okazja zobaczenia i posłuchania Jima Halla przeszła nam koło nosa nie tak dawno, w 2010 roku. Wówczas koncertować miał w Filharmonii Warszawskiej w ramach cyklu Era Jazzu, wraz ze swoim wybornym trio ze Scottem Colleyem – na kontrabasie i Joeyem Baronem na perkusji. Według zapowiedzi Dionizego Piątkowskiego miała być to prawdopodobnie ostatnia jego europejska trasa. Starość coraz częściej przykuwała go do wózka i chyba tylko muzyka potrafiła wyrwać go z jej objęć. Odebrała nam ją katastrofa smoleńska. Odwołane zostały wówczas wszystkie niemal koncerty, nawet które mogłyby być niezapomnianym hołdem złożonym ofiarom (podobno taki właśnie zamiar miał Jim Hall).

Dzisiaj już wiemy, że taka okazja nie nadarzy się już nigdy. Pozostaną tylko wspomnienia, ulubione płyty i myśl, że może gdzieś na zapomnianej kasecie zachowała się, niezapomniana rozmowa sprzed lat.