Bob Brookmeyer nie żyje!

Autor: 
Piotr Jagielski

Trzy dni przed swoimi 82. urodzinami zmarł Bob Brookmeyer. Taka smutna informacja spłynęła na mnie właśnie gdy zaczynałem pisać tekst z okazji jego urodzin, przypadających w poniedziałek. Niemiłe zaskoczenie. Tekst urodzinowy nie powstanie, zamiast tego będzie wspomnienie.

Większość mediów nawet nie odnotowała faktu, że Brookmeyer zmarł. Przykre to i dosyć symptomatyczne, ponieważ ten wielki kompozytor i aranżer nigdy (takie mam silne wrażenie) nie doczekał się sprawiedliwej oceny swojej pracy, w Polsce szczególnie. Gdyby ta ocena była wobec niego w porządku, trzeba by zbudować mu pomnik, a nie dość że pomników nigdzie nie widać, to wydawać by się mogło, że nikt nawet nie zauważył śmierci tego cichego muzyka. A jest o czym pamiętać i o czym mówić. W swojej długiej i bogatej karierze, Brookmeyer występował jako pianista i puzonista z takimi tuzami jazzowej historii jak Charles Mingus, Coleman Hawkins, Bill Evans, Gerry Mulligan (zastąpił Cheta Bakera w zespole Mulligana), Jim Hall i wielu, wielu, naprawdę wielu innych. Choć mnóstwo osób zapamięta go być może właśnie z tego okresu działalności i powodu gry na nietypowym instrumencie jakim jest puzon wentylowy – ja też poznałem go przez ten dziwny instrument i Mulligana, oglądając film „Jazz On A Summer's Day” dokumentujący Newport Jazz Festival, gdzie Brookmeyer występował jako członek kwartetu saksofonisty – najważniejsza strona jego pracy leżała nieco dalej. Nie koniecznie było to przygrywanie do tańca, ta lekkość i beztroska mulliganowskiego grania.

 

Od 1981 roku Brookmeyer skoncentrował się głównie na kompozycji. I był w tym cholernie dobry. Przeprowadził się do Europy, pracując jako aranżer i dyrygent dla Kolonii czy Sztokholmu. Na początku lat 90. zamieszkał w Holandii, gdzie zamierzał otworzyć szkołę kompozycji i improwizacji. Nie byle jakiej kompozycji, bo radykalnej i eksperymentalnej. Niestety, projekt nie został wprowadzony w życie. Tak, tu było właśnie serce Brookmeyera a nie koniecznie między tańcującymi zamożnymi paniami w średnim wieku z zawiązanymi hustami na głowie w ciemnych okularach, które przyjechały do Newport żeby dowiedzieć się na czym polega nowa moda. Brookmeyer nie był modny. Był zbyt zajęty swoją pracą, żeby tracić czas na bycie modnym i ekscytującym. Zgadza się, biografia Boba Brookmeyera jest po prostu tragicznie nudna, całkowicie podporządkowana muzyce. Dlatego zamiast biografii, odsyłam do dyskografii, która stanowi w tym wypadku znacznie bardziej adekwatny opis życia: Jako lider – 35 płyt, jako sideman - 16. Pierwszy album „Quintets” pochodzi z 1954 roku, ostatni „Standards” ukazał się na rynku w zeszłym tygodniu. Ponoć Brookmeyer był z tej płyty wyjątkowo zadowolony i z niecierpliwością czekał na jej premierę. Przynajmniej się doczekał.

Wreszcie trzeba to powiedzieć – bez Boba Brookmeyera nie słyszelibyśmy prawdopodobnie o Marii Schneider, która studiowała u niego między 1986 a 1991 rokiem. Brookmeyer był jednym z najwybitniejszych kompozytorów jazzowych, zaraz obok Gila Evansa. Niestety był też zwyczajnym człowiekiem, który miał swoje słabości – w jego przypadku był to alkohol. Z uzależnienia starał się wydostać uczestnicząc nawet w sesjach Anonimowych Alkoholików. Nie wiem czy się udało, czy Brookmeyer ostatecznie wyleczył się ze swojego nałogu, pewnie w znaczniej mierze tak sądzą po jego muzyce. Trudno jednak nie docenić roli spustoszenia jakie wieloletnie picie wywołało w jego organizmie. Być może była to rola kluczowa.