Jazz (nie)tradycyjny

Autor: 
Maciej Krawiec
Zdjęcie: 

W tym, jak biegnie życie muzyczne w Polsce, łatwo zauważyć, że jazz tradycyjny sytuuje się na jego obrzeżach. Wprawdzie miłośnicy dixielandu znają miejsca, gdzie regularnie odbywają się „ich” koncerty, a w krajowej ofercie festiwalowej co roku można znaleźć święta muzyki „hot”, to jednak artyści tradycyjni nie należą do tych najbardziej popularnych, a o ich wydawnictwach rzadko kiedy się dyskutuje. Znamienne, że szef jednego z warszawskich klubów powiedział kiedyś, że u niego nie gra się „fryty” i właśnie jazzu tradycyjnego – a więc muzyki z dwóch skrajnie różnych obszarów, między którymi płynie obszerny mainstream.

Na szczęście świat jest bardziej skomplikowany, by móc opierać się wyłącznie na prostym kategoryzowaniu i tak jak przytrafia się znakomita muzyka free, tak istnieje i ma się dobrze wtórny mainstream czy porywający jazz tradycyjny – i na odwrót: mdła otwarta improwizacja, błyskotliwa muzyka środka czy dixieland tak odtwórczy, że aż nie do wytrzymania. Wszystko zależy od tego, kto, w jaki sposób i w jakim celu obiera daną stylistykę.

Szczególne znaczenie ma pytanie o cel, bo ten może sprawić, że tradycyjne granie – zamiast ukazywać swoje archaiczne, skoczne oblicze – zostanie wprzężone we współczesną myśl o tworzeniu i poddane współczesnej reinterpretacji. Muzyka ragtime'owa czy dixielandowa, „hot jazz” to bowiem, jak pokazują niektórzy, wcale interesująca tkanka, z którą można kreatywnie dialogować.

Jednym z niedawnych przykładów na to jest album Marcina Maseckiego i Jerzego Rogiewicza „Ragtime”, gdzie melodyjne, schematyczne ragtime'y poddane zostały oryginalnemu przetworzeniu. Tradycja tu nie ciąży, ale jest punktem wyjścia dla własnych poszukiwań. Przypominam sobie także album „To Duke” tria Matthew Shippa, gdzie muzycy bezpardonowo – choć nie bez... swoistego szacunku – podeszli do repertuaru Ellingtona. Dowody na podobną metodę działania można odnaleźć jeszcze u wielu artystów – na przykład u Alexandra von Schlippenbacha (album „Monk's Casino”) czy Aki Takase, która swego czasu mierzyła się z dorobkiem Fatsa Wallera czy tradycją bluesa z St. Louis. Pamiętam jeszcze znakomity koncert Anny Gadt z Marcinem Olakiem, gdy w stulecie urodzin Elli Fitzgerald w sposób autorski zaprezentowali repertuar jazzowej diwy. Grali niestandardowo, acz jasne było, że w swej kreacji wychodzili od historycznej konwencji. W tym kontekście warto wspomnieć pewien epizod z życia Lestera Younga. W latach 50. poproszono go, aby z dawnymi kolegami z orkiestry Counta Basiego na potrzeby planowanego nagrania odtworzył styl sprzed dwóch dekad. Miał wtedy odpowiedzieć: „Nie potrafię. Teraz już gram inaczej. Gram inaczej; żyję inaczej. To jest przeszłość; to było kiedyś. Zmieniamy się, jesteśmy w ruchu”. Piękny i mądry cytat, prawda?

O ile więc osobiście sprzeciwiam się historyzmowi w jazzie i hołdowaniu estetyce retro, to próby dialogu z tradycją i archaicznymi stylami uważam za cenne. Może za Maseckim i Rogiewiczem pójdą inni i po fali płyt inspirowanych rodzimym folkiem doczekamy się zalewu albumów, które odnosić się będą do jazzowych korzeni?