15. Jazzowa Jesień w Bielsku-Białej - relacja

Autor: 
Armen Chrobak

Ludzie przywiązują wagę do liczb, rocznic, w szczególny sposób interpretują znaczenie „okrągłych” jubileuszy. A jeśli rzecz dotyczy wydarzeń uroczystych, odświętnych, wyjątkowych, znaczenie tych liczb nabiera szczególnej rangi. Nic więc dziwnego, że świadomość, iż tegoroczna odsłona bielskiego festiwalu Jazzowa Jesień ma miejsce po raz piętnasty, prowokowała do podsumowań, wspomnień, porównań, a przede wszystkim potęgowała oczekiwania odnośnie programu i poziomu artystycznego występów, jakie miały mieć miejsce podczas tej imprezy.

Niewątpliwie Festiwalowi urosła ranga, rozszerzył się program, dwukrotnemu wydłużeniu (względem pierwszych edycji Jesieni) uległ czas trwania tego święta muzyki jazzowej.

W tym roku na liście artystów organizatorzy ponownie umieścili nazwiska, z których część obrosła legendą, a siła oddziaływania na wyobraźnię publiczności jest ogromna oraz takie, które dopiero zyskują  uznanie i stopniowo odciskają swój ślad w świadomości słuchaczy. Wśród zaproszonych artystów wielu już wcześniej prezentowało swój dorobek i styl muzyczny przed bielską publicznością, czy to podczas Jazzowej Jesieni, czy przy innej okazji (np. podczas alternatywnego festiwalu, zimową porą, albo indywidualnych występów): Garbarek z Trilokiem Gurtu (obaj muzycy zagrali wspólnie 5 lat temu), Alexi Tuomarila (pięć lat temu współtworzył sekstet Tomasza Stańki), Francois Coulturier (teraz w składzie Tarkovsky Quartet, poprzednio w 2004 r. jako DUET), Dave Holland i Chris Potter (również znani bielskiej publiczności), David Virelles (niemal rezydent jesiennego festiwalu Stańki).

Na szczęście Jazzowa Jesień to nie klub jazzowych kombatantów. Każda edycja uwzględnia prezentację artystów, którzy dotąd nie byli szerzej znani widowni, a właściwie słuchaczom Festiwalu. W tym roku oczekiwaliśmy na ormiańskiego pianistę Tigrana Hamasyana, który jednak, z powodów zdrowotnych nie wystąpił jednak na scenie Bielskiego Centrum Kultury. Po raz pierwszy miał się ujawnić Kurt Rosenwinkel. Intrygująco zapowiadał się również mistyczny Tarkovsky Quartet. Autorski. Metafizyczny, etniczny spektakl pod tajemniczym tytułem Gnosis miał zaprezentować David Virelles, któremu towarzyszyć miał ansambl złożony z trzynastu artystów.

Festiwal zainaugurował występ Jana Garbarka, Rainera Brüninghausa, Yuri Daniela i Triloka Gurtu. Zespół, w identycznym składzie, powrócił do Sali BCK po pięciu latach, w ramach tej samej imprezy muzycznej.

Muzycy wyszli na scenę, nad którą rozpościerał się baldachim wykonany z gęsto utkanej siatki, podświetlany podczas koncertu zmieniającym się bardzo nieśpiesznie kolorowym światłem, budząc nieodparte skojarzenia z zorzą polarną, która w kraju, z którego pochodzi lider jest zjawiskiem tyleż niezwykłym wizualnie, co regularnym. Taka scenografia, poprzez złudzenie zlewania się sceny z widownią, stwarzała również wrażenie uczestniczenia w kameralnym, prywatnym występie muzyków.

Garbarek nie zaskoczył. Nikt zresztą tego nie oczekiwał. Grał na saksofonie, altowym, sopranowym, swoje liryczne, rozpoznawalne stylistycznie kompozycje, nawiązujące do muzyki ludowej, melodyjne i rzewne. Brzmienie saksofonu ciekawie podkreślał, a czasem rozbijał dźwięk organicznych, etnicznych indyjskich tabli Triloka Gurtu. W ogóle Gurtu skradł całą uwagę publiczności, zaciekawiał, zaskakiwał (chyba jako jedyny), eksperymentował z brzmieniami, grając to rękami, to pałkami, to plastikowymi rurkami na bębnach, tablach, wyciągając coraz to inne grzechotki, gongi, talerze, czynele, które „topił” w wiadrze z wodą, budując atmosferę rytuału, co podkreślały wznoszone jednostajnym, gardłowym tonem wezwania do Krishny.

Czy pomruki, intonowanie dźwięków, wypowiadanie fraz przez perkusistę miało poszerzyć instrumentarium artysty? Właściwie czemu nie, jeżeli granicę wyznaczała wyobraźnia, wyraźnie uwolniona z więzów, swobodna i pełna zapału?

Mimo, że miejscami intrygujący, sam koncert sprawiał wrażenie nieco niespójnego stylistycznie: to liryczne, nostalgiczne sola saksofonu, to elektryczne, jazzrockowe partie gitary basowej, które mimo, iż dawały obraz możliwości warsztatowych Yuri Daniela, nie do końca podkreślały nastrój jaki chciał wytworzyć saksofon, dość daleko odchodziły od głównego tematu kompozycji, wytracając siłę oddziaływania, rozrywając tkankę utworów i zaburzając ich strukturę.

Wrażenie psuło również nagłośnienie – chwilami, podczas cichych fragmentów, słychać było nieznośne buczenie i szum w głośnikach, co odbierało część przyjemności i rozpraszało uwagę. Wielka szkoda, bo w koncercie, jakby nie było, chodzi przede wszystkim o dźwięk.

W drugim dniu festiwalu scenę mieli zająć: najpierw trio Alexi Tuomarili, a po przerwie wystąpić miało  Kurt Rosenwinkel Standards Trio.

Alexi Tuomarila – fiński pianista, Mats Eilertsen – basista z Norwegii oraz Olavi Louhivuori – rodak Tuomarili, grający na perkusji wydali w tym roku jako trio płytę Kingdom. Materiał z tego krążka był prezentowany bielskiej publiczności.

Skromnie, ascetycznie zaaranżowana scena, z dość skąpym oświetleniem, nie odwracała uwagi od muzyki, w której szczególną uwagę zwracała gra perkusji, nieschematyczna, bez krzykliwości, ale skutecznie tkająca osnowę wokół głównego nurtu utworów. Świeża, budująca wrażenie przestrzenności, energiczna i intensywna doskonale korespondowała z harmonijnymi, dość melodyjnymi i pogodnymi utworami opowiadanymi głównie przez fortepian. Mimo optymizmu w muzyce tria pobrzmiewały nuty delikatnej melancholii, tęsknoty, dzięki czemu nie była ona przesłodzona.

Zmiany tempa poszczególnych kompozycji, dobrze zbudowana, solidna konstrukcja, zachowana równowaga między udziałem poszczególnych instrumentów w budowaniu narracji i dramaturgii, nie pozwalały publiczności się nudzić.

Eilertsen na kontrabasie pierwszorzędnie podkreślał warstwę melodyczną utworów, choć nie popisywał się wirtuozerią, czy oryginalnymi, dodającymi szczególny.ch smaczków, trickami.

Trio zaprezentowało interesujący, dość łatwy w odbiorze materiał, który został zasłużenie przyjęty z entuzjazmem przez słuchających.

W drugiej części środowego wieczoru festiwalowego na deski Bielskiego Centrum Kultury wyszedł chóralnie okrzyknięty odkryciem wśród jazzowych gitarzystów Kurt Rosenwinkel, którego wspierali Dario Deidda na gitarze basowej i Marco Valeri na perkusji, czyli Kurt Rosenwinkel Standards Trio.

Gitara, bas i prosty zestaw perkusyjny, czyli prosty i skuteczny przepis na dobry zestaw dźwiękowy.

Jak sugerowała nazwa, zespół prezentował własne interpretacje standardów, w bardziej lub mniej rozpoznawalnych odsłonach i aranżacjach. To ambitne i dość ryzykowne wyzwanie zespół podjął z pewnością siebie i swobodą.

Dla miłośników gitarowej muzyki improwizowanej mięsiste brzmienie, nieoczywiste harmonie, niebanalnie zbudowane akordy, energiczne, zagrane z iskrą partie solowe, stanowiły prawdziwy rarytas.

Kompozycje zaprezentowane przez trójkę artystów były zróżnicowane i urozmaicone. Po energicznych utworach następowały nastrojowe ballady, albo inspirowane latynoamerykańskimi rytmami kołyszące kawałki. Nie było wielkich niespodzianek, ale zespół potrafił umiejętnie zabrać publiczność w wędrówkę, właściwie włóczęgę po szeroko otwartych przestrzeniach, dzikich i nieujarzmionych pustkowiach, bezgranicznych, surowych krainach.

W grze tria słyszalne było doskonałe zgranie, autentyczność, prostota wypowiedzi. Utwory miały to magiczne „coś”, flow, który ułatwiał poddanie się nurtowi kompozycji.

Kiedy po zapowiedzi Rosenwinkla ze sceny popłynęły dźwięki When Sunny gets blue Marvina Fishera i Jacka Segala, wydawało się, że nad muzykami otwarło się sklepienie i do sali wpadły promienie popołudniowego jesiennego słońca.

Usłyszeliśmy także Milestones legendarnego Milesa Davisa, pełne ekspresji, zagrane z nadzwyczajną lekkością, pozornie nonszalancko, a zarazem z biegłością wymagającą talentu i ogromnych umiejętności warsztatowych.

Brzmienie gitary, plastyczna, przestrzenna gra perkusji, która dyskretnie utrzymywała w ryzach utwory, zarysowywała ich kontury wypełniane później miękkim, głębokim brzmieniem złożonych akordów, dobrze, równomiernie rozpisane role sprawiły, że ten występ można było zaliczyć do udanych.

Bardzo duża część publiczności z dużym zainteresowaniem oczekiwała na Tigrana Hamasyana, młodego ormiańskiego pianistę, który przebojowo zdobywa uznanie krytyków i słuchaczy. Niestety do wyczekiwanego koncertu nie doszło – Hamasyan z powodów zdrowotnych musiał go odwołać, a organizatorzy szybko znaleźć wykonawcę, który mógł wystąpić w zastępstwie. Wybór okazał się bardzo udany – na scenie zagrał John Medeski’s Mad Skillet, z organami Hammonda i suzafonem na „pokładzie”.

Soczyste, zmysłowe, wibrujące dźwięki hammonda, albo harmonijne, kryształowe brzmienie fortepianu Medeskiego, potężny suzafon, który unieść, a przede wszystkim „obudzić” mógł solidnej postury człek (na szczęście Kirk Joseph nie wygląda na ułomka) to było coś!
Na scenie zaistniał także Will Bernard z gitarą w rękach i kapelusikiem na głowie oraz Julian Addison obsługujący z pasją zestaw perkusyjny.

Kwartet zaprezentował energetyczny, funkujący, elektryczny repertuar, od którego noga sama tupała w rytm utworów. Kompozycje były zdecydowane i śmiałe. Miało być głośno i było głośno!

Ciekawy okazał się potężny suzafon, którego przetworzone brzmienie nie tylko wzbogacało partie rytmiczne numerów, ale służyło do budowania głównego wątku melodycznego utworów. Mówiąc o rytmie: choć perkusja nie zaskakiwała, była nadzwyczaj sprawna, stanowcza, nieubłagana i dostosowana do nieco drapieżnego charakteru kompozycji.

Brzmienia dopełniała miękka, bluesowa gitara Willa Bernarda, która przebijała się przed pozostałe instrumenty, gdy utwór potrzebował dodatkowego „pazura”.

Zespół przedstawił zwarty stylistycznie program, zagrany z entuzjazmem, pasją, zaraźliwą pozytywną energią. To mogło się udać przede wszystkim na żywo i udało się bezbłędnie – nie usłyszałem żadnej negatywnej ani nawet powściągliwej opinii o występie Mad Skillet. To był jeden z tych koncertów, które nie mają dobrego momentu na zakończenie.

Dave Holland, który jest obecny na jazzowej scenie od co najmniej pięćdziesięciu lat, wspierany przez swych muzycznych przyjaciół: gitarzystę Kevina Eubanksa oraz świetnego perkusistę Obeda Calvaire, po tak dobrze przyjętym koncercie poprzedników, trudne zadanie – porwać publiczność i sprawić, że ta zapomni się słuchając utworów Dave Holland Trio co najmniej w równym stopniu co podczas występu Mad Skillet.

Dave Holland Trio, jak sami mówią, program swoich występów traktują z dużą swobodą, stosując technikę kolażu, łącząc utwory, czasem ich fragmenty, w sposób intuicyjny i spontaniczny, improwizując, poszukując pełni.

Ich festiwalowy koncert w czwartkowy wieczór rozpoczął powściągliwy, niemal medytacyjny wstęp, o stonowanym, nieśpiesznym tempie, które stopniowo, wręcz niezauważalnie zaczęło narastać, dźwięków zaczęło przybywać, by dojść do fazy wrzenia, psychodelicznego transu, wiru, który wciągał słuchaczy w głąb kipieli chrypliwych rzężeń gitary Eubanksa. Ta zresztą, o wymiarach wyraźnie skurczonych w stosunku do tradycyjnych instrumentów, w ręku gitarzysty stawała się bronią precyzyjnego, skutecznego ataku. Rozmiar gitary, ani „oberżniętego” kontrabasu lidera, zupełnie nie wywoływały kompleksów, albo powściągliwości u muzyków – zapamiętane, splątane, gęste dźwięki, energiczny, ekstatyczny rytm perkusji tworzyły ścianę i natężenie jak podczas hard-rockowych (hard-jazzowych?) koncertów.

Wiele lat artystycznej współpracy oraz pozazawodowej przyjaźni między Hollandem i Eubanksem owocowały teraz lekkością w dialogu, jaki wywiązywał się między muzykami. Nic dziwnego, że żywiołowi na scenie towarzyszył aplauz podekscytowanej takim głębokim zgraniem artystów.

Przejrzystość, czystość fraz kontrabasu Hollanda, w połączeniu z wirtuozerią gitary Eubanksa i inwencją, otwartością stylistyczną oraz solidnym warsztatem Calvaire’a nadawały utworom atomowej energii rażenia, i baśniowego czaru.

Zachwycała spójność, ciągłość stylistyczna utworów; kolejny wyrastał z poprzedniego, łamiąc się, odrywając z wysiłkiem, albo przechodząc lekko i płynnie – za każdym razem w pełni świadomie i zgodnie z intencjami muzyków.

I tak Dave Holland nie tyle przyćmił Johna Medeskiego, co po prostu nie oddał mu pola, sprawiwszy, że czwartek podczas XV Jazzowej Jesieni póki co odcisnął się w świadomości publiczności jako najbardziej dynamiczny, pełny energii dzień festiwalu.

Piątkowy wieczór festiwalowy zapowiadał się niezwykle intrygująco. Najpierw zaplanowano koncert tria Chrisa Pottera, a następnie premierową prezentację w Europie nowego projektu kubańskiego pianisty Davida Virellesa zatytułowanego Gnosis.

Obu artystów miałem okazję wcześniej oglądać na żywo, pierwszego podczas bielskiej Zadymki Jazzowej w 2016 roku, drugiego jako regularnego gościa Jazzowej Jesieni, kilkakrotnie od jego debiutu na festiwalu w 2012 roku. Zrobili na mnie bardzo dobre wrażenie, byłem więc zaintrygowany i pełen pozytywnych oczekiwań.

Potter dobrał sobie znakomitych towarzyszy: fenomenalnego Erica Harlanda za bębnami i charyzmatycznego mistrza basu Reubena Rogersa.

Występ rozpoczęli według złotej myśli Hitchcocka, trzęsieniem ziemi, czyli ognistym, ekspresyjnym wykonaniem słynnego przeboju The Police – Synchronicity. Bez rozczulania się, bez dłużyzn, bez rozwadniania treści. Surowo, rytmicznie, ze swobodą i pazurem zespół wykonał kilkunastominutową improwizację wokół głównego tematu utworu. Harland chwilami wydawał się sam być oszołomiony siłą i energią z jaką wydobywał rytmiczne dźwięki z ustawionych przed sobą bębnów. Oglądanie jego gry, ze skomplikowanymi, nieoczekiwanymi przejściami było prawdziwie wciągające. Równie fascynujące było oglądanie uśmiechającego się, przeżywającemu prostą radość grania Rogersowi, kiedy zapewniał intrygującą asystę chropowatemu saksofonowi, albo świdrującemu uszy flecie Pottera.

Kompozycje nie epatowały przepychem, nadmiarem dźwięków, rozbudowanymi aranżacjami; ich siłą była inwencja z jaką muzycy potrafili zbudować siłę swojej muzyki: gra unisono saksofonu i gitary basowej (żeby nikt się nie skarżył, że nie mógł się skoncentrować na odrębnych liniach melodycznych poszczególnych instrumentów), obsesyjny, szaleńczy rytm wybijany trzema pałkami (na werblu i hi-hacie, który znalazł się między dwoma pałkami w ręku Harlanda). Chciało się za perkusistą zakrzyczeć, oddać nieskrępowanej ekspresji, dać się ponieść nurtowi tych prostych, porywających numerów.

Dla porządku należy wspomnieć, że właściwie rytm wybijał również Potter. Na saksofonie. A co?! Czy ktoś pomysłowemu artyście zabroni?

Less is more zwykli mawiać Anglosasi. Wow! Ta zasada została bezbłędnie zastosowana przez Chris Potter Trio podczas piątkowego koncertu na Jazzowej Jesieni.

Harland w pewnym momencie wstał zza perkusji i z szelmowskim uśmiechem przeszedł w głąb sceny, żeby „poprzeszkadzać” trochę zawieszonym tam gongiem!

„We’re having fun and hope you are, too!” (świetnie się bawimy i mamy nadzieję, że wy również) stwierdził w pewnym momencie podekscytowany Potter. Bawili się naprawdę wyśmienicie i beztrosko jak dzieci! A my? Razem z nimi. Ponad półtorej godziny świetnej, energetycznej zabawy, zwieńczonej bisami, których natarczywie domagała się nienasycona publiczność!

Po przerwie na scenie miał zostać zaprezentowany nowy projekt Davida Virellesa zatytułowany Gnosis (gnoza), który miał swoją wydawniczą premierę niespełna dwa miesiące wcześniej. We wprowadzeniu podkreślono, że u jego podstaw leżały próby dotarcia do źródeł tradycyjnej muzyki kubańskiej, która korzeniami sięga staro-afrykańskich obrzędów, kultury, wierzeń i dźwięków.

Na scenie pojawiło się kilkunastu artystów pochodzących z dwóch różnych światów muzycznych: kubańscy muzycy, odziani w barwne, etniczne stroje, tworzący Nosotros Ensemble i kameralny zespół muzyczny, z tradycyjnym instrumentarium: klarnety, wiolonczele, altówka, flety i instrumenty perkusyjne, ubrany w równie klasyczne, stonowane, koncertowe stroje.
Zabrzmiały pierwsze dźwięki, nad sceną na ekranie zaczęły się wyświetlać tajemnicze ideogramy, albo czarno-białe symboliczne filmy i obrazy, trudne, niemelodyjne akordy fortepianu, rytm wybijany na rozmaitych etnicznych instrumentach, surowe śpiewy i melodeklamacje brzmiące niczym krzyk skargi wytworzyły niepokojące napięcie, poczucie, że chór męskich głosów wykrzykuje jakieś tajemnicze zaklęcia, a może wyrzuty wobec opresyjnej zachodniej kultury białych.

Sam występ przyjął formę rytuału, misterium, które odwoływało się do tradycji i praktyk jakie pojawiły się na Kubie za sprawą sprowadzonych na plantacje niewolników z Czarnego Lądu.

Niesamowitości dodawał fakt, że w projekcie pojawił się uznany kubański perkusjonista Román Díaz (był już poprzednio na Jazzowej Jesieni), który jest jednocześnie zaangażowany w rytualne praktyki Santerii, także znanej jako Lacumi, która jest starożytnym kultem pochodzącym z Karaibów, obejmującym szamanistyczne obrzędy.

Mroczny, przytłaczający klimat utworów przerwało na moment pojawienie się zjawiskowej śpiewaczki i aktorki kubańskiej Melvis Santa, która wykonała pogodną, kołyszącą pieśń z tanecznym rytmem opartym na salsie. 

Czy Gnosis można zaliczyć do jeszcze jednej emanacji jazzu, czy bardziej współczesnej kameralistyki, której miejsce znajduje się na innym festiwalu z Jesienią w nazwie – Warszawskiej Jesieni?

Nie odpowiadając wprost powiem, że mnie osobiście ta odsłona muzycznych peregrynacji Davida Virellesa nie porwała.

Tydzień dobiegał końca, w sobotę wieczorem mieliśmy zobaczyć i usłyszeć niezwykły, eteryczny Tarkovsky Quartet.

Założony przez pianistę François Couturiera, Jean-Marca Larché grającego na saksofonie i Jean-Louisa Matiniera na akordeonie, do którego dołączyła wiolonczelistka Anja Lechner zespół zaprezentował niezwykle emocjonalne, nostalgiczne, subtelne i intymne kompozycje. Utwory zbudowane były na harmonijnych, mogących swobodnie wybrzmieć frazach, mnogości delikatnych, z wyczuciem modulowanych dźwięków, przestrzeni. Tęsknoty dodawało kompozycjom brzmienie akordeonu, melancholijnie dźwięcząca powłóczysta gra wiolonczeli, wprowadzane czasem obok głównego wątku delikatne hałasy grzechotek delikatnie urozmaicały pejzaże dźwiękowe jakie malowane były przez instrumenty. Zaprezentowana muzyka wymagała uwagi, pewnego przygotowania, „zestrojenia” się z poetycką, bądź malarską atmosferą utworów.

Czasem kompozycje stylistycznie nawiązywały do romantyzmu, czasem zaś budziły skojarzenia z odrealnionymi, kosmicznymi szumami.

Narracja prowadzona była przez jeden wiodący instrument, któremu akompaniował zazwyczaj inny, czasem może wspierany przez jeszcze jeden. I rolą opowiadającego zamieniały się saksofon, wiolonczela, czasem akordeon. Nigdy jednak główny instrument nie dominował, nie zacierał obecności i rangi pozostałych.

Artyści przez cały czas trwania koncertu pozostawali skoncentrowani, uważni, wsłuchani w wydobywane na instrumentach delikatne, powoli rozwijające się dźwięki. W utworach można było się przeglądać, pozwalać im się kołysać, przenikać, otaczać. Przekaz dźwiękowy wzmacniały wizualizacje i projekcje, które dla Tarkovsky Quartet przygotowuje syn magicznego reżysera na cześć którego nazwany jest zespół, Andriej Tarkowski Jr.

Także ten występ trudno było określić koncertem jazzowym. Bliżej mu było do muzyki ilustracyjnej, filmowej, impresyjnej. Nie żałowałem jednak, że został on włączony do programu festiwalu.

Po krótkiej przerwie przyszedł czas na finałowy koncert festiwalu, tradycyjnie w wykonaniu Tomasza Stańko. Właściwie były to dwa koncerty – pierwszy, zagrany ze świetnym, dojrzałym już artystycznie pianistą Davidem Virellesem, drugi z towarzyszeniem zespołu Tomasz Stańko Band, czyli: Łukaszem Ojdaną na fortepianie, Maciejem Garbowskim na kontrabasie, Adamem Pierończykiem na saksofonie i Krzysztofem Gradziukiem za perkusją.

Zwykle festiwalowe występy dyrektora artystycznego Jazzowej Jesieni to premierowe wykonania programów, przed tym, nim pojawią się one w wersji wydawniczej.

Stańko przyzwyczaił nas, że te festiwalowe koncerty zazwyczaj są podszyte charakterystyczną dla jego stylu melancholią, tęsknotą, zadumą. W tegorocznym duecie z Virellesem nic z wyrazistego stylu gry trębacza nie umknęło, ale dało się zauważyć z przyjemnością, że w dźwiękach trąbki pojawiły się odmienne tony, inne sposoby artykułowania: czasem pełne napięcia, krótkie, niecierpliwe dmuchnięcia w instrument, podnoszące dramaturgię utworów, stanowiące skrót, zarysowujące jedynie kontur melodii, z nadzieją, że resztę dopowie, dorysuje wrażliwość, i erudycja muzyczna słuchaczy.

Trąbka brzmiała z mocą, natarczywie, dźwiękami przewiercającymi się przez czaszkę, tworzącymi pod powiekami projekcje świateł, by po chwili łagodnieć, usuwając niepokój, jaki wcześniej wywołała. Fortepian tymczasem budował tło, akompaniował, nadawał rytm utworom, zmiękczał, łagodził drapieżność trąbki. Virelles jeszcze raz udowodnił swoją niezwykłą wyobraźnię muzyczną, rozpiętość natężeń dźwięku, przestrzeni jakie potrafił wypełnić barwami fortepianu.

Obaj muzycy, mimo sporej różnicy wieku i dorobków zabrzmieli jak równi sobie, świadomi, dojrzali artyści, którzy, co jeszcze bardziej istotne, zbudowali ciekawą, zrównoważoną narrację, stworzyli intrygę, opowieść, za którą podążyła uwaga publiczności.

W drugiej części koncertu, tej z zespołem, rozdzierano szaty, rzucano się w pogoń, występowały gwałtowne zjawiska pogodowe… A Mistrz, spokojnie, trwał w zamyśleniu, spokoju, z rzadka, nienachalnie dołączając swoje frazy.

Fortepian, tym razem pod palcami Ojdany, błąkał się w przestrzeni dźwięków, perkusista zrzucał pałki, by rytm był jeszcze bardziej rozluźniony, nieoczywisty. W utworach królował boski nieporządek, jak przestrzeń, z której dopiero miały wyłonić się kształty rzeczy. Histeryczne, krzykliwe ryki saksofonu łagodziła tym razem aksamitnie gładka trąbka Maestro.

Najbardziej rzucała się w oczy gra Krzysztofa Gradziuka, który perkusję torturował niemiłosiernie, eksperymentował obsesyjnie poszukując nieoczywistych, niekonwencjonalnych dźwięków, to omiatając stojaki werbla, czy hi-hat’a miotełkami, stukał, pukał w co było pod ręką, rozpędzał się do niebezpiecznych prędkości waląc w bębny i talerze.

Z ekspresyjną, niespokojną grą reszty zespołu kontrastował spokój i powściągliwość Stańki, który udzielił dużo swobody i pola młodym muzykom i włączał się do utworów tylko gdy było to niezbędne, dużą część czasu stojąc z boku, kołysząc się w takt rozemocjonowanych, ekspresyjnych, gęsto upakowanych dźwięków.

Zapowiadająca występ swojego ojca Ania Stańko mówiła o względności czasu o jego zaklinaniu. Udało się jej to chyba tym razem – koncert, choć w końcu dobiegł kresu, pozostawił uczucie muzycznej sytości i spełnienia.

W niedzielę festiwal pożegnał The Buck Clayton Legacy Band w ramach stałego punktu programu – koncertu jazzu tradycyjnego. Występ był przyjemny, choć jazz tradycyjny miał już bardziej barwne odsłony w Sali BCK.

Tak dobiegł końca jubileuszowy, piętnasty festiwal Jazzowa Jesień w Bielsku-Białej. Pozostawił po sobie dużo dobrych wspomnień i wrażeń i ułatwił przetrwanie chłodnej, nieprzyjemnej późnojesiennej słoty. Do zobaczenia i usłyszenia za rok!