Człowiek, skrzypek, legenda. Zbigniew Seifert!

Autor: 
Maciej Karłowski
Zdjęcie: 
Autor zdjęcia: 
mat. promocyjne

Zbigniew Seifert. Los odebrał go światu przedwcześnie, siłą wpychając w ramiona straszliwej, nieuleczalnej choroby, która metodycznie, kawałek po kawałku gasiła jedną z największych indywidualności muzyki jazzowej – nie tylko w Polsce, ale w ogóle. Bitwę z nowotworem Seifert przegrał, ale walkę podjął dzielnie, w pełnej świadomości skutków. To była niewątpliwie najcięższa próba, jakiej został poddany. Reszta, mierzenie się z wielką skrzypcową tradycją klasycznej muzyki europejskiej, batalia z Johnem Coltrane’em, a w końcu potyczka ze światowym przemysłem muzycznym w Europie i USA wydają się z tej perspektywy dziecinną igraszką.

Oto więc mamy artystę kultowego, artystę legendarnego, którego rocznic jakoś się nie za bardzo pamięta, a o jego muzyce bardziej opowiada i odkrywa, niż ją po prostu przypomina. To zupełnie zadziwiające, że do tej pory nie udało się w całości przepisać na płyty kompaktowe nagranej przez niego muzyki. Zbigniew Seifert zmarł dawno, a my wciąż czekamy na te najbardziej wymarzone reedycje jego amerykańskich płyt. Tym większe uznanie budzić muszą próby, które nieliczni polscy wydawcy poczynili, żeby choć fragment tego i tak przecież niewielkiego zbioru mógł być powszechnie dostępny.

Bez większej więc nadziei na poprawę tego stanu rzeczy przypominamy sylwetkę Zbigniewa Seiferta. Od początku – od Krakowa i miejsc na trwałe związanych z jego dorastaniem. Wracamy do kamienicy przy ulicy Zwierzynieckiej, gdzie mieści się jego rodzinny dom, do Starowiślnej z Akademią Muzyczną, do krakowskich piwnic i klubów, przez Niemcy i USA, i na powrót do Krakowa, gdzie na cmentarzu Rakowickim Seifert po 33 latach życia został pochowany.

Kraków to było jego ukochane miasto. Żadnego innego, a było ich kilka, nie zdążył, a może też jak twierdzą niektórzy, nie chciał polubić. Tam jako pięciolatek sięgnął po skrzypce. Zapewne zachęcony przez rodziców, którzy choć nie byli wykształconymi muzykami, to jednak często grywali na starym wiedeńskim fortepianie. Jednak dziecięce marzenia Seiferta nie krążyły wokół muzyki. Samoloty i podniebne ewolucje niemal wygrałyby walkę o duszę młodego krakowianina, gdyby nie wada wzroku, która prędko wykluczyła go ze świata lotnictwa, pozostawiając niejako na pociechę możliwość spalania lotniczej pasji w pracowni modelarskiej.

 

Pozostała więc muzyka, ale nie wolno nam myśleć, że był to wybór przymusowy, podyktowany, koniecznością czy uporem rodziców. Seifert w istocie zdradzał zdolności muzyczne. Zapewniali o tym nauczyciele w podstawowej szkole muzycznej, do której zapisany został w 1953 r., a potem też i kadra liceum oraz Akademii Muzycznej szczególnie profesor Stanisław Twaroszewicz, który poprowadził edukację Seiferta, aż do wieńczącego cały proces, zdanego z wyróżnieniem egzaminu magistra sztuki w klasie skrzypiec.

W owym czasie w życie Zbyszka wkradł się jazz. Nie udało mu się jednak zburzyć misternie wypracowanej w szkołach techniki gry na skrzypcach. Jazz wkradł się inną drogą i dopiero wiele lat później urzeczywistnił się także i w skrzypcowej materii. Seifert – jazzman to na początku Seifert – saksofonista, rozmiłowany w muzyce Johna Coltrane’a – szybko zdobywający uznanie środowiska skupionego wokół krakowskiego klubu Helicon, gdzie grywał kwiat polskiej progresywnej sceny jazzowej m.in. Janusz Muniak oraz wspomniani wcześniej Adam Makowicz i Tomasz Stańko.

Wkrótce okazało się, że los Seiferta na najbliższe lata złączyć się miał z losem tego ostatniego. Na jazzową scenę wkraczał bowiem jeden z najciekawszych polskich i jak później wykazuje historia także i europejskich zespołów freejazzowych – kwintet Tomasz Stańko. Fakt to tym bardziej ważny zapamiętania, że wraz z przystąpieniem do grupy Seifert zawiesił działalność swojego własnego kwartetu i coraz mniej czasu poświęcał innym muzycznym projektom. Przede wszystkim jednak dlatego że to właśnie w stańkowskim kwintecie nastąpiła pełna integracja jego dotychczasowych muzycznych działań – i tych klasycznych, i tych jazzowych. Tam właśnie zrodził się Seifert – muzyk niemal kompletny, niepodzielony pomiędzy dwa światy, wciąż w nadzwyczajny sposób rozkochany w muzyce Coltrane’a oraz na powrót zwrócony skrzypcom instrumentalista.

„Wielu ludzi pyta mnie, dlaczego zacząłem grać jazz na skrzypcach, nie wiem dlaczego. Może dlatego że na skrzypcach gram od ponad dwudziestu lat i instrument ten determinuje całe moje codzienne życie. Pasją mojego życia jest również jazz. Poświęcam tej muzyce całe swoje serce i wszystkie siły. Jest on moją radością i moją rozpaczą” – wyznał Seifert w wywiadzie udzielonym pod koniec życia magazynowi „Jazz Forum”.

Z tego zadziwiającego złączenia pasji powstał jeden z najbardziej oryginalnych, jeśli nie najoryginalniejszy z muzyków w historii jazzowej wiolinistyki. Coltrane poprowadził go na improwizatorski olimp, a warsztatowa doskonałość i dar rozwiązywania problemów technicznych, których przecież przy transponowaniu saksofonowych fraz na skrzypce była co nie miara, stała się wehikułem tej podróży. Tajemnicą jednak już dziś nieodgadnioną pozostanie, jak sam Seifert ów język tworzył, co czynił, że w chwili dotknięcia smyczkiem strun przez ciało przechodzą dreszcze i w jaki to niezbadany sposób udawało mu się unikać stylistycznych i technicznych uproszczeń, będących chlebem powszednim większości mzyków. Tajemnicą jest to dla nas do dziś, choć pewnie wielu miałoby pod ręką gotową odpowiedź. Tajemnicą było też dla pewnej szwajcarskiej orkiestry i jej koncertmistrza, którzy po jednym z zagranych z nim koncertów w Bazylei, oprócz gratulacji, wyrażali najwyższe zdumienie, w jaki sposób można zagrać na skrzypcach tak niewiarygodnie trudne, że niemal niewykonalne, rzeczy. 

W obliczu tego reszta zdarzeń, cała kariera, całe to rosnące zainteresowanie osobą Zbyszka najpierw w Europie, a potem w USA może wydawać się z perspektywy historii naturalną koleją rzeczy. Zgodnie więc z tą właśnie koleją musiał przyjść moment, kiedy trzeba było opuścić zespół Stańki i rozpocząć działanie na własny rachunek. Nie stało się to w drodze konfliktu, środowiskowej awantury i żywionej przez następne lata wzajemnej niechęci. Nic mi przynajmniej o tym nie wiadomo, a i pytani o tamten czas muzycy nic podobnego nie zdradzają. Dość jednak, że po pięciu latach działania i nagraniu wspólnie trzech płyt: „Music For K”, „Jazz Message From Poland” oraz „Purple Sun” zakończył się także polski okres w życiu Zbigniewa Seiferta. Od tego czasu powracał do swojego ukochanego Krakowa owszem zawsze bardzo chętnie, ale coraz rzadziej. Mnożyć zaczęły się propozycje grania w towarzystwie muzyków europejskich, rychło więc stało się jasne, że aby je przyjmować, wygodniej będzie na stałe przeprowadzić się do Niemiec.

Pierwszą stałą bazą tych wypadów Państwo Seifertowie, Zbyszek oraz pierwsza i jedyna jego ziemska miłość Agnieszka, uczynili Darmstadt. Potem były jeszcze inne miasta, Dortmund, Monachium, ale można śmiało powiedzieć, tamten czas Seifert spędził w podróży. Nagrał płytę zatytułowaną „Lift” z cenionym w owym czasie niemieckim gitarzystą Volkerem Kiergerem, potem zaś pojawiła się najpierw wstępna, a potem już potwierdzona oficjalnie propozycja współpracy od Hansa Kohlera – saksofonisty i lidera mającego wtedy już ugruntowaną pozycję na rynku europejskim. Interesować się Seifertem zaczął również płytowy gigant Capitol Reocrds, który w osobie Chrisa Hinzego gotów był złożyć bardzo intratną propozycję wyjazdu do USA, tam dokonania sesji nagraniowej, która potem wytłoczona zostanie na płycie i rozprowadzona w Stanach Zjednoczonych. Przyszłość malowała się więc różowo, a sam Seifert wydawał się na tyle spokojnie i z ufnością patrzeć jej w oczy, że po roku pracy z Free Sounds Kohllera, udokumentowanej również płytą („Kunstkopfindianner”), postanowił odejść z zespołu i założyć własny – międzynarodowy Variousspheres. Nie było w nim gwiazd wielkiego formatu, ale poza Januszem Stefańskim uczestnicy pierwszej jego edycji: szwajcarski basista Hans Hartman i Belg Michel Herr – perkusja oraz alternatywnie Adhelard Roidinger – kontrabas i perkusista Branislav „Lala” Kovacev cieszyli się bardzo dobrą reputacją w kręgach fachowych.

Grono europejskich muzyków, z którymi zamieszkały już na stałe w Niemczech Seifert nawiązywał współpracę, z każdym miesiącem się powiększało. Wkrótce też na liście znaleźli się artyści wiodący w ówczesnym jazzowym europejskim środowisku. Albert Mangelsdorf – wybitny wirtuoz puzonu, saksofonista Charlie Mariano, kontrabasista Palle Danielsson, belgijski gitarzysta Philip Catherine czy pianiści Jasper van’t Hoff i Joahim Kuhn. Wkrótce też znajomości, z początku zawodowe, zaczęły przeradzać się w serdeczne przyjaźnie. Tak to była niewątpliwie jednak z wielkich cech osobowości Zbigniewa Seiferta. Potrafił fascynować swoją muzyką, potrafił rozgrzewać wyobraźnię artystyczną u innych i miał także ten rzadki dar skupiania wokół siebie ludzi już tylko z powodu swojej skromności, otwartego i przyjacielskiego usposobienia.

Rozpoczął się czas, kiedy Seiferta chciano zapraszać do wspólnych przedsięwzięć koncertowych, chciano z nim nagrywać płyty. Powstają „Cinemascope” firmowana przez Kunha, „Eye Ball” przez van’t Hoffa czy „Hellen 12 Trees” Mariano oraz pierwsza autorska płyta formacji Varoiussperes. W końcu też zmaterializowała się propozycja płytowa z Capitolu, rychło zresztą przez Seiferta podpisana. Jakby tego było mało „papież europejskiego jazzu” – jak wówczas nazywano Joachima Ernsta Berendta – zaproponował nagranie płyty w jego własnej wytwórni MPS (Musik Production Schwartzwald). Powiadają, że od przybytku głowa nie boli, ale z ilością zaproszeń trudno było Seifertowi się w prosty i wszystkich satysfakcjonujący sposób uporać, tym bardziej że kontraktem płytowym kusił również dopiero wzrastający w potęgę monachijski ECM Manfreda Eichera. Wybór padł na MPS, choć w obliczu kontraktu z Capitolem było to działanie cokolwiek nielegalne, i już wkrótce na sklepowe półki miał trafić pierwszy album sygnowany nazwiskiem Seiferta „Man Of The Light”.

„To jest płyta, na której umieściłem wszystkie swoje marzenia i pragnienia z ostatniego czasu. Z niej jestem najbardziej dumny” – wyznał Seifert w wywiadzie udzielonym Antoniemu Krupie, a potem umieszczonym na płycie „Kilimanjaro”. Nie powinno to nikogo dziwić, nawet jeśli uważa się późniejsze jego nagrania za z jakichś powodów bardziej atrakcyjne. „Man Of The Light” powstawała bez artystycznych nacisków, w atmosferze zaufania okazanego przez producenta i z wykorzystaniem jego doniosłych wpływów w świecie jazzu. W składzie towarzyszącym Seifertowi znajdziemy m.in. kwiat sesyjnych muzyków z USA: perkusistę Billy’ego Harta – który po okazaniu początkowo rezerwy wobec nieznanego przecież jeszcze na świecie polskiego muzyka, stał się wkrótce gorącym admiratorem jego talentu – oraz słynnego wirtuoza kontrabasu Cecila McBee.

Są na tej płycie, oprócz ważnych muzyków, także bardzo ważne dedykacje. Tytułowy utwór poświęcony drugiej po Coltranie wielkiej fascynacji  McCoyowi Tynerowi oraz „Coral” napisany i wykonany z myślą o jakże ważnej w życiu Seiferta postaci jeszcze z krakowskich czasów żakowskich – profesorowi Stanisławowi Twaroszewiczowi. Jest też na niej wiele dźwięków, które w annałach polskiej i światowej muzyki jazzowej zapisały się trwale i za które kochać Seiferta będziemy zawsze.

W końcu przyszedł też czas na to, żeby wywiązać się ze zobowiązań wobec Capitolu. W barwach tej firmy Seifert popełnił dwie płyty – „ Zbigniew Seifert” oraz „Passion” – obydwie do dziś istniejące tylko w wersjach winylowych i obydwie będące białymi krukami. Przy pracach nad nimi, szczególnie zaś przy pierwszej, koncern traktował Seiferta iście po królewsku. Przyjęcie na otwarcie sesji, stumetrowy hotelowy apartament dla nowożeńców oddany Zbyszkowi i Agnieszce na dwa tygodnie, fotograf sprowadzony na sesję specjalnie z San Francisco, no i oczywiście swoboda w dobieraniu obsady. Stąd też z gronie towarzyszących mu artystów m.in. bracia Michael i Randy Breckerowie oraz John Faddis, a na późniejszej „Passion” Jack DeJohnette, John Scofield, Eddie Gomez, Richie Beirach i Nana Vasconselos.

Do tej beczki miodu dodać jednak trzeba niestety również i odrobinę dziegciu. Debiut na największym i najbardziej wyśnionym przez jazzmanów rynku amerykańskim prawie zawsze ma swoją cenę. Seifert także musiał ją ponieść, choć nie była to bardzo słona zapłata. Pamiętajmy, że druga połowa lat 70. była czasem popularności muzyki dyskotekowej, królestwem funkowych beatów, prostych soulowych melodii i te nastroje, będące wyrazem ogólniejszych tendencji w muzyce rozrywkowej, wydatnie rzutowały także na dziedzinę jazzową. Odzwierciedlało się to w sposobie realizacji technicznej nagrań i, niestety, bardzo często również producenckimi ingerencjami w muzyczny materiał, zwłaszcza kiedy wydawana miała być płyta artysty debiutującego. To właśnie spotkało także Seiferta. Oprócz jego własnych kompozycji, owszem utrzymanych w znacznym stopniu w duchu czasów, pojawiają się, jak to określił w swojej recenzji Jan Ptaszym Wróblewski – utwory-plomby, niepasujące do całości, łamiące, czasami nawet bardzo boleśnie, brzmieniową i koncepcyjną spójność.

 

Na osłodę niejako dla wszystkich zawiedzionych miłośników twórczości Zbyszka, pozostaje co prawda nagrana w 1978 r. płyta „Violin” gdzie nasz skrzypek wystąpił jako gość bardzo popularnej wówczas formacji Oregon, ale właściwie nie przesłania to gorzkiej refleksji, że być może te najwspanialsze płyty Seiferta tak naprawdę  nigdy nie powstały, że najpierw przeszkadzał im czas zdobywania pozycji w Europie, potem potyczki z producentami w USA. A w końcu rzecz najważniejsza – w zatrważającym tempie postępująca choroba odbierająca Seifertowi wszystko oprócz muzycznych sił i determinacji twórczej. W walce z rakiem oprócz rzecz jasna operacji, a kiedy ta nie dała spodziewanych sukcesów także i coraz bardziej uciążliwych terapii, Seifert uczynił z muzyki swego najsilniejszego sprzymierzeńca. „Skoro już trzeba żyć krótko, to będę żył intensywnie”, podobno kiedyś powiedział. Wywalczył sobie w ten sposób trzy lata. W istocie bardzo intensywnie przeżyte lata, na tyle intensywnie, że nawet pojawiły się palny na przyszłość. Wśród nich jeśli wierzyć pogłoskom wspólne nagrania z McCoyem Tynerem, który tak oto wspominał Sieferta w korespondencji do J.E. Berendta „Jestem  wdzięczny, że poznałeś mnie ze Zbigniewem. Cieszę się, że mogłem posłuchać taśm z jego muzyką. Takiego skrzypka jeszcze nie słyszałem”.

Kto wie, czy po tym, jak ustałoby dyskotekowo-funkowe szaleństwo, a Seifert objąłby niepodzielnie tron największego skrzypka nowoczesnego jazzu, nie przyszedłby czas, aby podążyć dalej drogą do wielkiej muzycznej wyjątkowości już poza muzykę klasyczną, poza Coltranem, gdzieś w sfery własnej wielkiej oryginalności. Takie myśli krążą, ilekroć słucham gry Seiferta, jego kompozycji, jego brzmienia skrzypiec. Po trzydziestu z niewielkim okładem latach od chwili powstania całej jego muzyki, spojrzenie na postać Zbyszka Seiferta musi już tylko być snuciem przypuszczeń, zwyczajnym gdybaniem podszytym głębokim zawodem, że nie dane było nikomu być świadkiem tego, jak pełnym światłem świecić może jego gwiazda.

W nocy z 14 na 15 stycznia 1979 r. w nowojorskim szpitalu choroba ostatecznie pokonała Zbigniewa Seiferta.