Tomasz Stańko w 81 rocznicę urodzin

Autor: 
Piotr Jagielski
Zdjęcie: 
Autor zdjęcia: 
Krzysztof Machowina

Jeszcze trzy lata temu składaliśmy mu najlepsze życzenia, choć, jak sam twierdził, urodzin nie obchodził. Niespołna trzy tygodnie później dowiedzieliśmy się, że nie będziemy mieli już więcej takiej okazji. Dziś Tomasz Stańko - człowiek, który dla wielu, był symbolem polskiego jazzu i jego najjaśniejszą gwiazdą, kończyłby 81 lat. 

„Żyłem jak diabeł" – wyznaje Stańko w wywiadzie-rzece „Desperado”, który przeprowadził z muzykiem Rafał Księżyk. „Szaleństwo mnie ogarniało. Do kieszeni wrzucałem grudy haszyszu - luzem, fajki, amfetaminę, pastylki też luzem. Flaszkę. Wszystkie środki miałem w kieszeni. Zakładałem chustkę na głowę. Wiązałem pod szyją jak wiejska baba. Na to kapelusz, tak jak kładły peruwiańskie kobiety. (...) Tak mówiłem: Peruwianka jestem! (...) Nie miałem żadnych hamulców. Czułem wyraźnie, że wchodzę do szalonej krainy" - opowiadał muzyk.

Stańko padł ofiarą najczęstszej choroby muzyków – niemożliwości zaspokojenia apetytu. Ogromnego apetytu, nabierającego na sile z każdym kolejnym dniem. Co gorsza, bywa, że ten głód jest w tym samym czasie głównym motywatorem i warunkiem możliwości tworzenia. Bardzo łatwo jest pomylić jeden z drugim. Nie da się z tym łatwo wygrać, targować się jak dziad na bazarze. Ta sama choroba zabrała ze świata żywych Charliego Parkera, przez lata toczyła Milesa Davisa, dopadła również polskiego trębacza. A wszystko dlatego, że doba jest tak cholernie krótka; nie powinna być tak niemożliwie krótka; powinna być na tyle rozciągliwa, by zmieścić w niej wszystkie swoje role: ojca, męża, muzyka, trębacza, kompozytora, ćpuna, dilera i co tylko starczy. A tak – trzeba się uwijać. Głód niestety również wyczuwa to uwijanie się i znów wraca się do pozycji wyjściowej – sypania do kieszeni grud haszyszu. Nieliczni szczęśliwcy okazują się na tyle silni i charakterni, że ostatecznie przestają szukać haszu na dnie kieszeni marynarki i –jak wyraził się Pete Townshend – „boga w pigułce”. Tomasz Stańko, to powie chyba każdy, jest charakterny jak trzeba i udowodnił, że nawet nad głodem egzystencjalnym da się zapanować, a nawet zatrudnić go na własny użytek.

 

Po raz pierwszy dźwięk trąbki usłyszał jako harcerz. Został w drużynie honorowo wytypowany do gry na sygnałówce. Później poszło już z górki – klasyczna edukacji muzyczna, indoktrynacja od najmłodszych lat nie zdała się na wiele. Tomasz zafascynowany był jazzem. Od momentu, gdy w krakowskiej „Rotundzie” zobaczył w 1958 roku występ Dave'a Brubecka. „To było to” – lakonicznie, jak zwykle, wspomniał tamto wydarzenie podczas spotkania w Jazzarium Cafe. Jazz zaczął się od tego momentu, od Brubecka w „Rotundzie”. Potem wszystko działo się szybko. Właściwie historia Tomasza Stańko zaczyna się w Krakowie lat 60., w zadymionych lokalach, nagich żarówkach i obciachowych swetrach. Rok później robił to samo, ale już jako muzyk z zespołu Krzysztofa Komedy, który dosyć szybko poznał się na talencie młodego trębacza. Stańko wziął udział w nagraniach najważniejszych utworów poznańskiego pianisty oraz trasie koncertowej po Skandynawii. Polski jazz dopiero raczkował, ale nie były to tylko pokraczne, nieudolne próby naśladowania bohaterów zza oceanu, z mitycznej Ameryki.

W 1968 roku, Stańko postawił na siebie. Założył swój własny zespół ze Zbigniewem Seifertem, Januszem Muniakiem, Bronisławem Suchankiem i perkusistą Januszem Stefańskim. Jak miało się okazać – był to pierwszy z wielu składów w jakich przyszło pracować trębaczowi. Pod skrzydłami Tomasza Stańko dojrzewały talenty Marcina Wasilewskiego, Michała Miśkiewicza, Sławomira Kurkiewicza a ostatnio występował z nim również Marcin Masecki oraz nowojorski pianista kubańskiego pochodzenia, David Virelles. Stańko wie kim się otaczać – w ciągu swojej bogatej 50-letniej kariery pracował m.in. z Cecilem Taylorem, Tonym Oxleyem, Davem Hollandem, Janem Garbarkiem i Donem Cherry. Nie wiem, nie będę strzelał, ilu polskim muzyków może pochwalić się równie imponującą listą współpracowników. W tracie swoich przygód polskich i amerykańskich, Stańko udowadniał na każdym kroku swoją wszechstronność. Wychodząc od Brubecka i Komedy przeszedł przez etap swingu, bopu aż po free jazz. Ze zdumieniem przyglądałem się Stańce w jego najnowszym projekcie New York Quartet w którym w niczym prawie nie przypomina stonowanego i nostalgicznie nastawionego trębacza z płyt „Suspended Night” i „Soul of Things”. Stańko nadal jest żywiołem i nadal jest diabłem, niezależnie od tego co twierdzi. Jeśli prawdą jest, że Robert Johnson sprzedał diabłu duszę w zamian za talent, jestem niemal przekonany, że Tomasz Stańko zrobił to samo. Miałem wiele czasu do namysłu nad tym, co usłyszałem podczas koncertu kwartetu w warszawskim CSW, gdy zbierałem z podłogi moją szczękę. To nie był Stańko, który ma 70 lat, to nie był starszy pan. Przez pełne półtorej godziny, bez wytchnienia, bez odpoczynku, Stańko szalał po muzyce. Wydawało się, że nie ma dla niego już (jeśli kiedyś były) żadnych trudności, zero ograniczeń, potrafi zagrać dokładnie to, co chce i dokładnie w taki sposób, jak chce. Tak, być może Tomasz Stańko dopiero teraz jest tu, gdzie być chciał.

 

Gdy po raz pierwszy zetknąłem się z muzyką Tomasza Stańko, panowały w moim życiu czasy głębokiego liceum i głębokiego zaangażowania w muzykę grunge’ową. Jaki tam jazz! I trafiła się płyta „Suspended Night”, która zmieniła wszystko. Gdy spotkałem go po raz pierwszy osobiście i wreszcie mogłem uścisnąć mu dłoń i podziękować, jak należy, za wszystko, za te wszystkie cudowne albumy – i za free jazz i za Komedę i za delikatną nastrojowość późnych płyt – głos uwiądł mi w gardle, tak to bywa. Rzecz działa się przed wejściem Miejskiego Domu Kultury Bielsko-Biała, w którym odbywał się festiwal Bielska Jesień Jazzowa, której Stańko jest dyrektorem artystycznym. Zdenerwowany takim spotkaniem, uznałem (nie wiem dlaczego) że powinienem poczęstować pana Tomasza papierosem. „Palisz? Nie pal pan” – usłyszałem i już nigdy nie zapaliłem.

Maciej Karłowski opowiadał, jak niemal był świadkiem tragedii w polskim jazzie, gdy pan Tomasz potknął się na schodach i wydawało się, że stanie się upadek okropny i bolesny. Redaktor Karłowski już zamykał oczy, żeby może to się jednak nie stało, skoro nie zostanie do końca percypowane, ale pan Tomasz wykonał efektowny i ekwilibrystyczny zabieg i bezpiecznie wylądował. Zawsze na cztery łapy.

"Urodzin nie obchodzę – powiedział Tomasz Stańko w rozmowie z Polską Agencją Prasową - Jubileusze nie są zabawne. Nie oglądam się za siebie. Cały czas mam poczucie, że w muzyce spotka mnie jeszcze coś dziwnego, że wkroczę w rejony, których nie znałem. I tam się będę kręcił.”