Marcin Olak Poczytalny: Play

Autor: 
Marcin Olak
Zdjęcie: 
Autor zdjęcia: 
mat. promocyjne

Każdy chyba ma taką płytę. Ważną, przełomową. Taką, która coś otworzyła, od której się coś zaczęło.

Oczywiście ja mam, nawet kilka. Do tej nie wracałem od dawna, może dlatego, że kiedy się ukazała, słuchałem jej w zasadzie bez przerwy, w kółko. Spisywałem solówki, analizowałem akordy… Nie, nigdy nie ćwiczyłem spisanych fragmentów, chciałem zrozumieć, ale nie kopiować. A przede wszystkim słuchałem i słuchałem, raz za razem, zachwycony jak dziecko.

Chick Corea i Bobby McFerrin, Play.

Historia jazzu wciąż się pisze, trudno orzec na ile ta płyta zostanie uznana za kamień milowy, o ile w ogóle był to jakiś przełom. Nie wiem, to bez znaczenia. Dla mnie to był wyjątkowy i ważny moment. Nawet nie silę się tu na jakikolwiek obiektywizm, nie chcę – dla mnie to był przełom i już. Zachwyciła mnie swoboda improwizacji, radość grania, zabawa, lekkość…

Ależ to było odkrycie! Zaczynałem wtedy swoją przygodę z improwizacją, dopiero poznawałem świat jazzu, pierwsze akordy i skale. To wszystko wydawało mi się wtedy takie skomplikowane. Bardzo przemyślane, trochę matematyczne, całe w sferze intelektu – i raczej zimne. Tak odbierałem też wcześniejsze płyty pianisty, te elektryczne i akustyczne… A tu nagle coś takiego! Czysta radość, zabawa, interakcja – nie mogłem uszu oderwać!

Mam tę płytę na półce, trochę się zakurzyła. Jakimś cudem jej nie zgubiłem, stoi wśród tych najważniejszych. Nie wracam do niej zbyt często; przecież słuchałem jej tyle razy, że witam kolejne frazy jak starych znajomych. Nie, nie napiszę, że teraz już słucham muzyki inaczej, że już nie robi na mnie takiego wrażenia – oczywiście, słucham inaczej, może ciut bardziej świadomie, ale te dźwięki się nie zestarzały, nie zszarzały. Wciąż zachwycają, inspirują, niosą, bawią. W piątek sięgnąłem po nią bez wahania, wiedziałem, że ze wszystkich płyt Chicka Corei chcę posłuchać właśnie tej. I właśnie ze względu na te emocje.

Celowo nie piszę o smutku, o końcu epoki; na pewno powstanie wiele takich tekstów. Zainspirowała mnie ostatnia wiadomość, zamieszczona na profilu Chicka Corei. Napisał o wdzięczności, o radości z grania, z muzyki. Nie o pomnikach, o dorobku, o nagrodach i recenzjach, o nagranych płytach i zagranych koncertach – ale właśnie o wdzięczności i radości. Dokładnie to dziś czuję słuchając Play. Jestem wdzięczny za zabawę dźwiękami, za lekkość, za radość. Za porywającą improwizację, za wszystkie dźwięki, które bez wysiłku znalazły się na swoim miejscu, za piękno.

I o tym chcę dziś pisać. I pamiętać, że muzyka to przede wszystkim zabawa. Że cały warsztat, umiejętności, instrumentarium, kunszt – to wszystko powinno zejść na dalszy plan, ustąpić miejsca magii, zabawie, radości… Ja chyba właśnie tego szukam w muzyce, to chcę usłyszeć. To, co jest nieuchwytne, co dzieje się poza, ponad dźwiękami… Tak naprawdę nie za bardzo wiem, jak to nazwać, słowa okazują się być niewystarczające – to play, ta „zabawa” też jest tylko jakąś próbą uchwycenia nieuchwytnego. I oczywiście to nieuchwytne nie daje się pochwycić, bo przecież muzyka to nie tylko zabawa, więc wciąż mogę odkrywać nowe dźwięki, nowe przestrzenie, emocje. Słucham Play i zachwycam się każdym dźwiękiem, bawię się i podziwiam zabawę wykonawców. I jestem wdzięczny za te dźwięki, za ten zachwyt. Taka wdzięczność i radość to chyba coś, co warto po sobie zostawić.

Ech, rozmarzyłem się...