Marcin Olak Poczytalny: Dzienniki zarazy, część któraś-tam + 1

Autor: 
Marcin Olak
Zdjęcie: 

Ludzie po ulicach chodzą bez maseczek. Zachowują się jak gdyby nigdy nic, jakby nie było żadnej zarazy, jakby już było po wszystkim. No, nie wiem, to chyba jednak jest trochę na wyrost. Rozumiem, że ile można, że wszyscy tęsknimy za powrotem do normalności, że po prostu mamy dość. Że chcemy pokazać temu wirusowi, że się go wcale nie boimy, że nie wygrał. Ale wirus nie patrzy, więc może sami przed sobą odgrywamy te bohaterskie sceny? Oto zwycięzca – patrzcie, chodzi bez maseczki i nie dezynfekuje rąk. No, chyba, że upomniany przez ochronę przy wejściu do sklepu, ale to się nie liczy. Zwycięzca.

Nie dowierzam temu. Noszę maseczkę i myję ręce. W samochodzie wożę płyn do dezynfekcji. Używam. I, jeśli nie muszę, siedzę w domu. To akurat nie jest trudne, przecież ciągle nie ma koncertów, dopiero pomału zaczynają się jakieś próby. Cała praca przeniosła się do sieci, życie towarzyskie toczy się w przestrzeni wirtualnej. Jeśli muszę wyjść, unikam ludzi – to też nie jest trudne, przecież zawsze trochę unikałem. Może teraz właśnie tak będzie wyglądała normalność?

Siedzę w pracowni, słucham Anais Mitchell. Długie, spokojne intro do „Wedding Song”. Słucham uważnie, mam czas. Wciąż jestem tym zaskoczony – nie, nie ilością wolnego czasu, przecież zawsze jest coś do zrobienia. Ale świat jakoś mi się skurczył. Dom, pracownia, ogród, telefon, komputer, wnętrze samochodu… Przestrzeń jest mniejsza, ale za to jakby bardziej intensywna. Jeśli czytam, to uważniej. Jeśli słucham, to w skupieniu. Nawet kawę piję z większą uwagą - smaki stają się bardziej wyraziste, zalety bardziej cieszą, wady są bardziej dotkliwe. Okazało się, że nie musiałem kupować audiofilskich kabli głośnikowych, za które musiałbym oddać wszystkie oszczędności i co najmniej jedną nerkę. Wystarczyło się skupić, zdobyć na uwagę. Kto by pomyślał…

„Way Down Hadestown” - trochę jak orkiestra pogrzebowa z Nowego Orleanu. Jeśli już trzeba się staczać, to można przynajmniej zrobić to z fantazją, w dobrym stylu. Więc może ci goście bez maseczek jednak mają trochę racji? Hmm... To chyba zależy od tego, co uznamy za dobry styl. Jakoś bardziej podobają mi się ludzie w kolorowych, wzorzystych maseczkach. Albo w takich, które ewidentnie wyglądają na własny wytwór noszącego. Z pomysłem, z wdziękiem, z uśmiechem. Są takie maseczki, spod których jakoś ten uśmiech widać; to mnie przekonuje. Od buńczucznego zaklinania i zaprzeczania rzeczywistości zdecydowanie wolę pomysłowość w dostosowywaniu się do zmieniającego się świata. Bo, co do tego, że świat się zmienił, nie mam watpliwości.

Anais Mitchell, „Hadestown”. Ta płyta nigdy nie weszła do głównego nurtu kultury popularnej, choć chyba mogła. Nie jest nazbyt dziwna, nie stawia słuchaczowi zbyt wygórowanych wymagań. Jest po prostu fajna, kolorowa, ciekawa. Pomimo to dopiero teraz na nią trafiłem… Znów jest trochę tak, jak kiedyś. Kumpel pisze, że trafił na ciekawe dźwięki, ja słucham – bez pośpiechu, uważnie. Wiele przestrzeni w jakimś sensie uniezależnia się od głównego nurtu rzeczywistości. Jesteśmy odizolowani, ale przez to też mniej podatni na wpływ. Sam schodzę do pracowni, sam wybieram dźwięki. Rekomendacja kolegi ma większą moc niż kampania promocyjna prowadzona przez dużą wytwórnię. Nie muszę przejmować się tym, że coś właśnie się ukazało, że powinienem kogoś poznać. Otóż nie. Nic nie powinienem. Nie muszę.

 

Świat się zmienia, a ja obserwuję te zmiany z mojej pracowni. Nie mam pojęcia dokąd to zmierza – nikt przecież tego nie wie – ale przeczuwam, że więcej spraw, więcej przestrzeni pozostanie już w jakieś izolacji. Zadomowiłem się już w pracowni, coraz bardziej mi się tu podoba. I to zejście do podziemia wiele spraw ustawia na właściwych miejscach. Ta uwaga, ta większa niezależność, te mniej znane płyty… Okazuje się, że w podziemiach też da się żyć. To dodaje mi otuchy, bo nie wykluczam, że przyjdzie mi pozostać w moim Hadestown na dłużej.