Odszedł Levon Helm

Autor: 
Redakcja

Levon Helm, wokalista i perkusista legendarnej grupy o najbardziej bezpretensjonalnej nazwie w historii muzyki, The Band, zmarł dziś po długiej walce z nowotworem. Miał 71 lat.

Helm wychował się w rodzinie farmerskiej w Arkansas i od dziecka zasłuchiwał się w muzyce country i amerykańskim folku. Po zobaczeniu na żywo koncertu Elvisa Presleya, Levon postanowił całkowicie poświęcić się muzyce. W rodzinnym mieście oglądał koncerty Bo Diddleya i lokalną gwiazdkę - Ronniego Hawkinsa. Słuchając tego nowego rodzaju uprawiania muzyki, nastoletni Helm zakochał się na zabój w raczkującym rocku. Próbował grać na gitarze w lokalnych zespołach, ale szybko przerzucił się na perkusję. Naśladując swojego mistrza, przeniósł się do Memphis – stolicy rock and rolla. W tamtejszych lokalach wpadł na Ronniego Hawkinsa, kolegę z dalekiego Arkansas, który podał mu pomocną dłoń i zaprosił do tworzonego właśnie zespołu – The Hawks. Levon po raz pierwszy spotkał Robbiego Robertsona, Ricka Danko, Gartha Hudsona i Richarda Manuela, z którymi wkrótce miał stworzyć jeden z najbardziej lubianych i wpływowych zespołów w historii muzyki rockowej – The Band. Zanim jednak stali się The Band, asystowali Hawkinsowi a później stali się przez moment „Levon and the Hawks”. A potem działa się historia. Rok 1966 i legendarna, „elektryczna” trasa koncertowa Boba Dylana, na której The Hawks akompaniowali wokaliście. Levon nie pojechał, zniechęcony reakcjami fanów na nowe brzmienie Dylana. Helm wrócił do domu, na farmę i przez dwa lata wydawało się, że sen dobiegł końca. Gdy zadzwonił wreszcie telefon od dawnych przyjaciół z propozycją powrotu do grupy, Levon pracował na platformie wiertniczej w Zatoce Meksykańskiej.

W 1968 roku ukazała się jedna z najważniejszych płyt lat 60. „Music From Big Pink” The Band. Album zawierał niezwykłe połącznie rocka, bluesa, country a nawet gospel I zadziwił muzycznych krytyków I publiczność. Rok później zespół wystąpił na festiwalu Woodstock. „Big Pink” było nazwą domu, w którym muzycy razem mieszkali i pracowali. Budynek stał pośród ciszy i przyrody pod-nowojorskiego miasteczka. Pomalowany na różowo dom był idealnym miejscem dla nagrywania muzyki. W ciągu następnych kilku lat The Band nagra siedem albumów, między innymi takie klasyki jak „The Band”, „The Last Waltz”, „Stage Fright” czy „Cahoots”. Zespół nadal grywał z Dylanem, akompaniując mu na jego nagraniach („Planet Waves”)i wspólnie koncertując. Aż do 1976 roku, kiedy The Band postanowili nie koncertować już więcej. No, może jeszcze tylko raz – podczas koncertu pożegnalnego w San Francisco. W towarzystwie zaproszonych gości – m. in. Neila Younga, Joni Mitchell, Erica Claptona, Hawkinsa, Paula Butterfielda, Dr. Johna, Van Morrisona i oczywiście Boba Dylana – i przed kamerami Martina Scorsese, dokonał się zarejestrowany na taśmie filmowej, zgon epoki hippisów. Przed koncertem wywiązała się awantura między Helmem a Robertsonem, który chciał na siłę wepchnąć na scenę swojego protegowanego, odzianego w odblaskowy płaszcz i wielkie, ciemne okulary, Neila Diamonda. Jako, że koncert trwał koło czterech godzin, miejsce dla Diamonda (nieprzewidzianego w planie) trzeba było wykroić również na upartego: jak chciał gitarzysta zespołu – kosztem bluesowej legendy, Muddy’ego Watersa. Helm postawił sprawę jasno: albo gra Muddy albo ja nie gram. Ostatecznie zagrali obaj. Sam koncert, choć znakomity, był pojedynkiem między Helmem a Robertsonem. Gitarzysta naciskał najbardziej na zawieszenie działalności koncertowej, bojąc się zawrotnego trybu życia, niepewnego jutra i niebezpiecznego podróżowania. Levon był wściekły, ale został postawiony przed faktem dokonanym – The Band zawiesza działalność. Muzycy wyszli na scenę wściekli na siebie wzajemnie. Czuli, że rezygnują z czegoś wyjątkowego i bardzo chcieli udowodnić sobie nawzajem, że jeszcze nie jest zbyt późno, żeby się cofnąć. Robertson był jednak nie do przebłagania. Już od pewnego czasu widział siebie w roli gwiazdy rocka z pierwszego planu – podczas pożegnalnego koncertu, gitarzysta wydaje się śpiewać chórki razem z basistą Rickiem Danko i klawiszowcem Richardem Manuelem – w rzeczywistości jego mikrofon był wyłączony. Zarówno Robertsonowi jak i reżyserującemu spektakl Martinowi Scorsese zależało na efektowności. Helm po prostu dawał popis gry. Gdy podczas ostatniego utworu tamtego pamiętnego wieczoru – Dylanowskiego „I Shall Be Released” – na scenie widać koniec epoki „dzieci-kwiatów”. Ci, którzy jeszcze się ostali – jak Dylan, Mitchell czy Young – zestarzeli się, zaczęli łysieć i tyć. Na scenie pojawił się również Ringo Starr, przypominający wszystkim zebranym o tym, że The Beatles nie grają już razem. A do tego wszystkiego Neil Diamond, który dla Levona był ucieleśnieniem całego zła, które spotkało rocka w połowie lat 70. – kiedy muzycy zorientowali się, że da się zarobić duże pieniądze w stosunkowo łatwy sposób. To był ostatni akord koncertu i The Band przestało istnieć.

Levon Helm nie przestał jednak grać. Zbudował sobie nowe studio – „The Barn” („Stodoła), gdzie do końca życia rejestrował swoją muzykę (niemal do końca aktywnie koncertując), jak również zapraszając do siebie inne zespoły (w domu Helma nagrany został m.in. ostatni album The Black Crowes „Into the Frost”) Ostatni album Levona to „Ramble at the Ryman” z 2011 roku – dodajmy, album koncertowy. Po rozpadzie The Band (próba wskrzeszenia zespołu, bez Robertsona, skończyła się tragiczną, samobójczą śmiercią Manuela; Rick Danko zmarł na raka kilka lat później), Helm skupił się na kultywowaniu muzyki swojego dzieciństwa, country. Jednak został farmerem. Dziś, uważany jest za jednego z najważniejszych wokalistów i perkusistów rockowych, a twórczość The Band wpłynęła na muzykę takich zespołów jak The Black Crowes, Pearl Jam, Counting Crows czy Blind Faith. Od wielu lat zmagał się z rakiem; na krótko przed śmiercią, w szpitalu odwiedził go jego dawny przyjaciel i, cóż, troszkę jednak wróg – Robbie Robertson. „Siedziałem przy jego łóżku i wspominałem wszystkie wspaniałe rzeczy, przez które przeszliśmy” – powiedział prasie dziś rano gitarzysta.