Felietony Andrzeja Chłopeckiego: Monoglota zatroskany

Autor: 
Redakcja
Autor zdjęcia: 
mat. promocyjne

Czas pokazał, że teksty Andrzeja Chłopeckiego, jego obserwacje i diagnozy z biegiem lat nie utraciły nic ze swojej aktualności. Mało kto w swoim dziennikarski pisaniu doczeka się takiej sytuacji, tym bardziej więc w felietonach pana Andrzeja warto się zaczytać. Dziś kojeny fragment ze zbioru felietonów, jaki nie dawno ukazał się nakładem PWM  "Dziennik ucha. Słuchane na ostro"

Monoglota zatroskany               

 

            Pierwotnie zamierzałem rzecz przemilczeć, gdyż każdemu wolno. Rzecz opublikowana została we wrześniowym numerze miesięcznika „Studio” przez Ludwika Erhardta pod tytułem Dlaczego nie słuchamy muzyki współczesnej. Skoro jednak została powtórzona w postaci radiowego felietonu w drugiej połowie lutego i pozostawiona bez słowa komentarza w magazynie Muzyka nowa i najnowsza, redagowanym przez skądinąd kierownika Redakcji Muzyki Współczesnej w Programie 2 Polskiego Radia, poczułem się zaniepokojony. Bo oto na zaproszenie władz Tuły i za jej pieniądze ktoś do niej przybywa i twierdzi, że samowary są do luftu. Hm. Sprawa poważniejsza, niż myślałem...

            Ludwik Erhardt twierdzi, że nawet ci, co z autentycznym zainteresowaniem śledzą kolejne Warszawskie Jesienie, muzyki współczesnej nie słuchają. Do utworów z przeszłości wracamy, czerpiąc z nich satysfakcję, do współczesnych nie. Erhardt diagnozuje, że słuchaczom kompozytorzy zarzucają konserwatyzm, a słuchacze kompozytorom wybujały, hermetyczny indywidualizm, więc strony są w nie-porozumieniu. Autor sięga po postawy romantyczne heroizujące indywidualizm, wspomina o tym, że i kiedyś utwory pisane były dla jednorazowego pożytku słuchaczy, narzeka, że teraz trzeba być muzycznym poliglotą, by zrozumieć nową muzykę, pisze o duchu czasu i o tym, że dziś żaden Kowalski nie chce być drugim Strawińskim. Stawia problem: a czymże jest współczesność? No cóż, rzecz dałoby się wyjaśnić, ale czy akurat w felietonie? Pisze, że kiedyś były kryteria, a dziś ich nie ma, bo kiedyś Bach nie potrzebował oklasków, by wiedzieć, że fugę napisał dobrze, a dziś...? A dziś krajobraz współczesności muzycznej jest dla nas mało pociągający… etc.

            Czytam i nie wiem – martwi się Autor, czy próbuje coś wyjaśnić? Ma pretensję do tych, co zafundowali mu możność siedzenia – jeśli taka jego ochota – wyłącznie w Mozarcie i Rossinim, czy pragnie się procesować o to, że mu ktoś zafundował ograniczenie do nich właśnie? Wolałby, jak w dekadzie 1952–62, siedzieć jedynie w języku muzycznych strukturalistów, czy lepiej mu w estetycznym pluralizmie ostatnich lat? Być poliglotą muzycznym – grzech to, czy ułomność? I nie wiem, czy Autor stwierdza fakt czy mu przeczy, że dziś najmizerniejszego utworu słucha zazwyczaj więcej odbiorców, niż kantaty Jana Sebastiana w jego czasach, a ilość tych, którzy decydują się – jeśli jest on dostępny na płytach, a zwykle jest – wysłuchać go powtórnie, przekracza ilość tych, którzy mogli niegdyś wysłuchać kantaty Bacha powtórnie. I czy wynika stąd w jakikolwiek sposób to, że szacunek dla sztuki konstruowania fugi miałby istotnie ulec zanikowi. Ludwik Erhardt jest wyraźnie, jak mniemam, zatroskany tym, że dziś trzeba (a kto każe?) być w sferze muzycznej aż takim poliglotą, by jedną parą uszu posłuchać a to czegoś z średniowiecza, a to czegoś w dur-moll, a to czegoś w estetyce minimal, a to czegoś polistylistycznego, a to czegoś dodekafonicznego. Czy istotnie jest muzycznym monoglotą, czy tylko felietonowo udaje?

            Ten wiek był (jest?) – każdy widzi jaki. Sztuka, a wraz z nią muzyka, zostały wzięte w obcęgi, o których nie tylko felietoniście pamiętać wypada. To wymysł tego wieku, by muzyka artystyczna była dostępna masom, a nie elitom, wymysłem tego wieku stało się też i to, by w sporach natury estetycznej stroną bywały rządzące ideologie, dla dobra mas posługujące się w sprawach sztuki współczesnej podległymi im służbami i nie zawsze wyłącznie werbalnymi środkami perswazji. Dlatego wszelkie generalizowanie w tej materii wydaje mi się wysoce niebezpieczne (dziś nikt nie słucha...; dzisiejszej muzyki nikt nie rozumie...). Na szczęście nawet masy, byt ciężki i z natury ospały, gdy im się będzie wmawiało, że nie lubią ostryg, mogą się znarowić i się rozsmakować na złość, czego – oczywiście – bym nie demonizował.

            Bez demonizowania i nie twierdząc bynajmniej, że Polska jest tu przykładem najlepszym z możliwych, zauważyć trzeba, że audytorium nowej muzyki poszerza się ostatnio tak znacznie, iż należy zacząć mówić o kolejnym kryzysie nowej muzyki: po czasie hermetyzmu nadszedł czas jej komercjalizacji i banalizacji, a to może być kryzys poważniejszy, niż poprzedni. Dawno nie jest już tak, by kompozytorzy pisali tylko i wyłącznie Struktury Bouleza i Kreuzspiele Stockhausena, zaś dowody tezy, że grupy niegdysiejszych zapaleńców awangard wymarły, a nowe się nie urodziły, najskuteczniej wysysa się z palca. Zjawisko recepcji muzyki nie tylko Góreckiego, Pärta, Kanczelego, Sznitkego, Lutosławskiego, Tavenera, Scelsiego, Gubajduliny, Pendereckiego, Szymańskiego, Crumba, Reicha, ale także Nona, Cage’a, Feldmana, Lachenmanna, Kurtága czy Ligetiego jest ewenementem w skali całej historii muzyki.

            Na zmianę mody i w kompozycji, i w słuchaniu, zareagowały ostatnimi laty nawet najbardziej skomercjalizowane wielkie wytwórnie płytowe typu Deutsche Gramophone czy Philips, z zasady obsługujące „normalnego melomana”. Zauważyły, że pyta o muzykę tego stulecia i ją kupuje. Kupuje i nie słucha? Ludwik Erhardt twierdzi, że nawet bywalcy Warszawskiej Jesieni muzyki współczesnej nie słuchają. Ja twierdzę, że coraz więcej ludzi nawet nie interesujących się Warszawską Jesienią tej muzyki słucha tak, jak nigdy się współczesnej muzyki w historii nie słuchało. Bo – w przeciwieństwie do sfery lingwistycznej – „normalny człowiek” jest z natury muzycznym poliglotą. Z powodu limitowanego miejsca na Dziennik ucha tu kontynuować już tematu nie można. Jest to jednak temat inny: co się takiego stało, że nagle zaczęło się aż na tak masową (toutes proportions gardées) skalę słuchać muzyki współczesnej? Jest też temat i następny: co się takiego stało, że można – jak nigdy dotąd w historii – żyć dziś pełnią estetycznego zaspokojenia nie mając żadnych kontaktów ze swą współczesnością? Jest też i następny: na czym polegają te mechanizmy, wedle których można bez obaw stawiać diagnozy w materii, której się nie obserwuje, bo się jej nie lubi? Jeśli ja nie słucham, nie lubię i nie rozumiem, to czy aby na pewno nikt nie słucha, nie lubi i nie rozumie?