Tu nie ma przypadków - rozmowa z Piotrem Turkiewiczem

Autor: 
Kajetan Prochyra

We Wrocławiu trwa właśnie 12. edycja festiwalu Jazztopad. Jak co roku specjalnie dla entuzjastów improwizacji powstały muzyczne projekty specjalne – w tym spotkanie doskolnale znanego Czytelnikom Jazzarium klarnecisty - Wacława Zimpla – z jednym z największych wirtuozów instrumentów perkusyjnych Trilokiem Gurtu. Przed nami także koncerty Anthony’ego Braxtona, Marka Feldmana i Sylvie Courvoisier czy Susana Santos Silvy z Kają Draksler. O festiwalu i o tym w czym tkwi jego sedno z dyrektorem artystycznym Jazztopadu rozmawia Kajetan Prochyra.

Jaka muzyka Cię porusza?

Piotr Turkiewicz: To jest cholernie trudne pytanie. To jest coś co czuję. Gdy przychodzę na koncert – rzadko mi się zdarza bym słuchał czegoś dłużej niż 20 minut. Tylko muzyka, która do mnie rzeczywiście dociera, powoduje to, że po prostu czas się zatrzymuje – że nie muszę się rozglądać, sprawdzać, poczty. Jest jakiś rodzaj energii, którą niektórzy artyści potrafią przekazać. Ktoś wychodzi na scenę i jest sobą, wierzy w to co robi i działa z absolutnym przekonaniem. Nie czuje się w jego byciu fałszu, robienia czegoś pod publikę, udawania, że jest lepszy, fajniejszy, zabawniejszy niż jest w rzeczywistości. Szczerość – to jest chyba odpowiedź na Twoje pytanie. Jest też oczywiście drugi element, poza muzyczny, ale jednocześnie muzyczny: osobowość. Jeśli ta energia, która artysta poruszył mnie w jakiś specjalny sposób na scenie, ma swoją kontynuacje także poza nią – to mamy zestawienie idealne. Paru artystów tak ma: są świetnymi ludźmi, niesamowicie mądrymi życiowo, a z drugiej strony są absolutnie szczerzy na scenie.

A czy fakt, że prawie całe jazzowe życie przeniosło się na festiwale, że w Europie pojawiło się wiele organizacji i jazzowych instytucji, nie stępiło tej muzyce pazurów? Że "projekty" gdzieś te naturalną, szczerą ekspresję przysłoniły?

Ta tendencja zawsze była obecna: zderzenie między niezależnością artysty i jego wizji – a z drugiej mechanizm, otoczka biznesowa, która wkrada się do życia artystów i zaburza ich proces twórczy. Wszystkie organizacje, projekty czy platformy współpracy w które ja jestem zaangażowany – przynajmniej z mojej perspektywy, pomagają artystom być sobą. Chcemy dawać możliwości, narzędzia, ale nie wywierać presji na proces twórczy. Naszym zadaniem jest dostarczenie pewnej infrastruktury. Z drugiej strony są organizacje, projekty i platformy, które narzucają pewną sztuczność, schematyczność działań, która jest skuteczna. Skuteczna to znaczy ktoś gra więcej koncertów. Ktoś ma do wykonania jakiś plan, wkłada w niego artystów

Działam w Europe Jazz Network – sieci zrzeszającej ponad 100 festiwali. Z tej 100tki ja współpracuję i chcę współpracować z 5-6cioma festiwalami. Czuję, że to są ludzie, którzy myślą w podobny sposób. Gdy popatrzysz na mapę festiwali europejskich, strasznie dużo z nich nastawionych jest czysto komercyjnie do tego co robią. Nie ma tam miejsca na rozmowę: „słuchaj, jest świetny muzyk, ale nikt go nie zna. Ja w niego absolutnie wierzę, uważam, że powinien grać tu, tu, tu.” – odpowiedź jest automatyczne: „nie sprzedam biletów, w ogóle mnie to nie interesuje”. Ja mam trochę inne podejście do programowania – i jest parę osób w Europie, która to podziela: co ja mogę zrobić, jak zbudować tę relację między publicznością a festiwalem, żeby prezentować tych muzyków i nie martwić się czy będzie publiczność czy nie. Jeśli komunikujesz swoje działanie w odpowiedni sposób, jeśli jesteś konsekwentny, to po paru latach dochodzi do tego, że ta publiczność jest – publiczność, która przychodzi dlatego, że usłyszy coś innego, nowego, coś, czego nie zna. I ten proces mnie najbardziej interesuje.

Takim muzykiem, dla którego tegoroczna edycja Jazztopadu jest taką szansą jest Wacław Zimpel.

To jest konsekwencja naszych rozmów, które trwają właściwie 2-3 lata. Jest paru takich muzyków, Podstawą jakiejkolwiek pracy przy festiwalu jest rozmowa o muzyce – budowanie bezpośrednich relacji. Jak popatrzymy na 8 poprzednich edycji, 95% artystów, którzy wystąpili znałem osobiście: spotykaliśmy się rok, dwa trzy lata przed festiwalem. Dla większości muzyków „promotorzy” są taką jedną masą, której zadaniem jest zaprogramować 20-30 koncertów, podpisać umowę i pójść do kasy.

Z Wacławem zaczęliśmy od rozmowy o… wszystkim. Zbudowaliśmy taką, wydaje mi się, fajną relację między sobą. Fajnie się dogadujemy. Dopiero kolejnym etapem jest rozmowa: OK, to co moglibyśmy razem zrobić? Na festiwalu wydarzą się w tym roku 2 jego projekty. Jazztopad to festiwal premier i projektów specjalnych: z jednej strony jest Saagara, z którą Wacław normalnie koncertuje, ale na festiwal Wacław napisał nowe kompozycje, które zagra tylko we Wrocławiu. Drugim elementem jest projekt z Trilokiem Gurtu.

Trilok robi różne rzeczy, w tym takie, które wydają mi się niezbyt fajne. Zaczęliśmy rok temu od rozmowy na skypie. Nie jest to łatwa sprawa do tej rangi muzyka powiedzieć, że chciałbym by zrobił coś mocno innego niż sam proponuje. Chciałem wykorzystać jego potencjał improwizatora i brzmieniowego poszukiwacza, który wszedł trochę w świat. Zadzwoniłem do Wacka – wiedziałem, że od paru lat jeździ do Indii i bardzo go ta kultura interesuje. Zaproponowałem mu współpracę z Trilokiem, co przyjął z wielką radością. Trilokowi przesłałem muzykę Wacka. Opisałem mu też jak wyobrażam sobie ten projekt. Spodziewałem się wtedy dwóch odpowiedzi: „stary, obrażasz mnie! O co w ogóle chodzi?!” lub też „Ok. Brzmi to interesująco. Spróbujmy.”.  Wacław grał wcześniej z Mokhtarem Ganią, którego sam bardzo cenię – jego możliwości improwizacyjne i totalne mieszanie kultur. Okazało się, że Trilok go zna i poważa. Tak właśnie powstał nasz projekt w trio. Wydaje mi się, że ten projekt będzie bardzo ciekawy także dlatego, że zaprezentujemy go w sali Narodowego Forum Muzyki, która ma niezwykłe możliwości akustyczne – 40 komór dźwiękowych, które można otwierać lub zamykać. Muzycy mogą siedzieć wewnątrz. Zwiedzaliśmy tę salę z Wackiem – to będzie bardzo ciekawe doznanie dla publiczności także dzięki akustyce.

A co z ryzykiem, które wiąże się z każdą premierą? Nie masz przecież gwarancji jaki projekt ostatecznie powstanie.

To jest właśnie chyba największa frajda – taka niepewność i wyzwanie dla ludzi, których zapraszam i dla publiczności. Ale oczywiście, że czasami jest tak, że zaczyna się pierwsza próba i jest dziwnie. Tak było przy projekcie Wadady Leo Smitha. Ale nie dlatego, że jego kompozycja była zła – moim zdaniem była bardzo dobra. Po prostu pierwsze co się wydarzyło to zderzenie: zderzenie z materią orkiestry symfonicznej, która nie była przyzwyczajona do jego sposobu notacji. Podobnie było z Terje Rypdalem, którego jazzotopadowy projekt ukazał się nakładem ECM. Po pierwszej próbie muzycy orkiestry chcieli mnie posiekać: „Stary! Co to za gniot?!” W piątek po próbie generalnej znowu do mnie podeszli „Stary! Ale muza!”. To zawsze jest proces a jego obserwacja jest dla mnie wielką radością.  

Wyciągam muzyków z ich regularnego działania w nieznane. Opuszczają pewną strefę bezpieczeństwa i spotykają się z takim mistrzem jak Wadada czy Wiliam Parker. Terje Rypdal w pewnym momenie na próbie powiedział: a w tym miejscu chciałbym, żebyście zagrali swój ulubiony dźwięk. A koncertmistrz na to: ale który?

To nie są przypadkowe rzeczy, pisane na kolanie. Znamy się osobiście, rozmawiamy o tym. I to się tak rozwija. W tym roku jest pięć premier. W przyszłym będzie jeszcze więcej. 3 lata rozmawiamy na temat premiery z Charlesem Lloydem. Od dwóch lat pracujemy nad utworem z Waynem Shorterem, który będzie miał swoją premierę za rok. W Berlinie spotkałem się z Charlesem Lloydem i też rozmawialiśmy długo na temat nowego projektu, który będzie komponował. Dla mnie to jest szokujące, bo cały czas jestem po prostu fanem muzyki. Wciąż wielkim przeżyciem jest dla mnie samo obcowanie z Charlesem Lloydem. Ja kocham tych ludzi, słucham ich od dziecka a tu nagle gadasz z nimi o muzyce a to oni są Ci wdzięczni. Shorter był wręcz zaskoczony, że podczas jego koncertu siedziałem w pierwszym rzędzie i słuchałem – podczas gdy większość promotorów odpala koncert i jedzie do domu. A dla mnie to jest najważniejsze by tam być, posłuchać, zobaczyć jak reaguje na niego publiczność.

Kilka la temu sprowadziliśmy z Korei muzyka pansori, który przez parę lat siedział w górach i przekrzykiwał wodospad. Kiedy usłyszałem go pierwszy raz w Korei to mnie zmiażdżył. Łzy leciały mi z oczu i nie wiedziałem co się dzieje. To samo było we Wrocławiu. Zaczął śpiewać, odwróciłem się a publicznośc jest totalnie w innym wymiarze.

Może traktuję ten festiwal do przesady osobiście, ale ten moment przekazania energii publiczności, nawet gdy na widowni jest 10 osób, których to naprawdę dotknie – to to mnie naprawdę interesuje. Ludzie, którzy przychodzą wiedzą gdzie są i po co. Tu nie ma przypadków.